Kultura ii sztuka

But if there’s no music up in heaven, then what’s it for?

Arcade Fire – “Reflektor” (2013) Merge, Sonovox Records

Arcade Fire już kilka lat temu przestali być normalnym zespołem, u którego wydanie płyty jest poparte standardową promocją. Interaktywne teledyski, krótkie metraże i ciągłe podsycanie apetytu kolejnymi szczegółami (teasery, trailery) z oczekiwania na krążek uczyniły rytuał, który sprawia niemal tyle samo frajdy, co sam odsłuch. I chociaż przez takie zabiegi wielkość grupy wielokrotnie była podawana w wątpliwość, Reflektor bez wahania przypieczętowuje status Kanadyjczyków, przyćmiewając niemal wszystko, co jak dotąd wydarzyło się wśród indie rockowych premier AD 2013.

 

Coraz więcej wieści o płycie zaczęło powoli wyciekać mniej więcej na miesiąc przed datą wydania – od okładki, przez tajemnicze plakaty, po piosenkę tytułową. Promocja zaczęła się rysowaniem na ścianach enigmatycznych symboli, zawierających napis reflektor (widoczny później w ten sam sposób na stronie internetowej zespołu czy w interaktywnym wideoklipie promującym przez moment pierwszy singiel). Zainspirowane haitańskimi wierzeniami rysunki rozrosły się do ogromnego muralu na Manhattanie, obwieszczającego ujawnienie kolejnego elementu układanki 9 września, kiedy to pojawiły się pierwsze teledyski. Wówczas na własnej skórze można było się przekonać, że idzie nowe i chociaż Arcade Fire dalej obracają się w estetyce wielu warstw, różnorodności i przepychu, dali się wstawić między bardziej elektroniczne brzmienia. Stało się to za sprawą Jamesa Murphy’ego z LCD Soundsystem, który odpowiada za syntetyczną głębię, 80’sowe klawisze i dyskotekowy rytm wielu piosenek. Tą niezwykłą, czasem niezręczną, ale ostatecznie rewelacyjną kampanią zespół zbudował wokół albumu aurę spektakularnego doświadczenia, którego najważniejszym elementem jest muzyka i w którym może wziąć udział każdy fan.

Aura tajemniczości rozwiała się wraz z ujawnieniem piosenki tytułowej, do której chórki nagrał sam David Bowie. Pierwszy singiel na albumie poprzedza kakofoniczny hidden track, który sprawia wrażenie krótkiej wizytówki tego, co za chwilę spotka słuchaczy. Reflektor, z dramatycznym, narastającym podkładem disco, galopującą dynamiką etnicznych bębnów i rewelacyjnie stopniowanym wokalnie napięciem, zapowiadała album jako taneczne arcydzieło. Oderwany od rzeczywistości tekst, mroczny moment sekcji dętej z demonicznym głosem Bowiego w tle to zaledwie początek tego, co Kanadyjczycy mieli do powiedzenia. Zaraz potem zachwyca We Exist, w zwrotkach osadzona gdzieś w monotonii lat 80., by w refrenach wybrzmieć smyczkami, partiami wielogłosowymi i dudniącymi, rockowymi gitarami. Od drugiej połowy utwór tętni elektronicznym dnem, licznymi repetycjami, przeciąganiem, by ostatecznie się wyciszyć. Zmiana stylistyki towarzyszy również Here Comes The Night Time I, gdzie najwyraźniej słychać luźną zabawę konwencją. Od rozedrganej galopady na początku, przez ociągającą się zwrotkę dociążoną basowym syntezatorem i zrównoważoną tandetnymi, jaskrawymi klawiszami, po mroczny, uderzający palącą potrzebą tworzenia tekst – w jednym numerze dzieje się tyle, że trudno wymienić wszystko jednym tchem.

Momentem zamykającym pierwszy krążek dwupłytowego albumu jest różnorodna Joan of Arc. Wpadająca w ucho, początkowo tchnąca gorączkową, punkową energią piosenka przeistacza się w podskakujący rytmem rockowy kawałek z psychodelicznymi chórkami Régine Chassagne, śpiewanymi po francusku. Te fantastycznie mroczne momenty objawiają się też w Porno, która, jak żaden inny utwór na Reflektorze, wpędza w swego rodzaju disco-nostalgię. Tępe, syntetyczne szturchnięcia i słodkie klawisze nadają zupełnie innego wyrazu pełnej rozczarowań warstwie lirycznej i na sześć minut zamykają na dołującej imprezie. Pocieszenie niesie sentymentalna Afterlife, która czaruje dokładnie tak samo, jak New Order w Temptation. Chociaż niesie ze sobą mnóstwo pytań, które są proste, a jednocześnie pozbawione odpowiedzi, to oczyszczający charakter muzyki, lekkie chórki i rytm sprawiają, że płyta (i tak zwieńczona później elektroniczną Supersymmetry) nie pozostawia po sobie pustki.

Arcade Fire na swoim czwartym albumie dokonali czegoś niezwykłego – mieszając mnogość gatunków i inspiracji udało im się uzyskać dzieło różnorodne, jednocześnie spójne i najbardziej eklektyczne w ich karierze. Odepchnęli niemal każdy atak podważający ich kunszt i wartość (broni się zarówno sama muzyka, jak i bezpardonowo autotematyczne wersy, nieraz zahaczające o przechwałki), przypieczętowując tym samym swoją pozycję zespołu nie do podrobienia, z mnóstwem technicznej klasy, ale też zupełnie ludzkiej nonszalancji. Reflektor zdecydowanie jest wydawnictwem pełnym sprzeczności, mieszaniną depresyjnych sentencji i tanecznych rytmów, którą każdy może czytać na swój sposób. To od słuchacza zależy, czy da się wciągnąć w wir klimatycznego disco, czy zamknąć w ciemnym pokoju. Nie ma jednak wątpliwości, że za każdym razem będzie miał do czynienia z geniuszem.

Natalia Jankowska

Treść z archiwalnej wersji strony, stworzona przez autora bloga.

2 komentarze do “But if there’s no music up in heaven, then what’s it for?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *