Babe, I’m on Fire
W filmie Jane Pollard i Iaina Forsytha z dawnego, demonicznego Nicka Cave’a pozostały, wydawać by się mogło, jedynie zdjęcia z koncertów The Birthday Party. Jednak błysk w oku eleganckiego pana prowadzącego stylowego jaguara sugeruje, że niejedno mu jeszcze w duszy gra.
By przekonać się, jak wiele energii można mieć przeżywszy ponad 20 000 dni, najlepiej pójść na koncert Nick Cave & The Bad Seeds. Lecz tylko w kinie można podpatrzeć Nicka zwierzającego się psychoanalitykowi i opowiadającego mu o relacjach z ojcem i inicjacji seksualnej; Nicka jedzącego wspólne obiady z odwiecznym współpracownikiem Warrenem Ellisem; Nicka w czasie prób, w czasie pisania, myślenia, zabawy z dziećmi i jazdy samochodem. Jednym słowem – tylko kino zapewnia destylat z modelowego dnia Nicka Cave’a, muzycznego Marsjanina obudzonego na Ziemi z górą 20 000 poranków temu.
Wachlarz możliwości X muzy na tym się, rzecz jasna, nie kończy. Standardem w dokumentach muzycznych jest autopromocja, nad tym projektem wisząca jak kat nad duszą od momentu, w którym wiadomo było, że Cave będzie współautorem scenariusza. Potężna machina kreacyjna, wprawiana w ruch z każdym uruchomieniem kamery, za każdym razem grozi wytworzeniem półproduktu nastawionego jedynie na marketing i tworzenie wizerunku. Ewentualnie, gdy to się nie powiedzie, można pozostać w sferze miałkiego rejestrowania występów przeplatanych mniej lub bardziej nieciekawymi wynurzeniami bohaterów.
Pollard i Forsyth z gracją unikają tych pułapek, a Cave, na szczęście, jest ich największym sprzymierzeńcem. Nie rozrywa może szat przed widzami, ale też zachowuje do siebie dużo zbawiennego dystansu, dzięki któremu wywody o pisaniu utworów czy o trudnym okresie dorastania mają w sobie dużo z błyskotliwych anegdot wartych zapamiętania (Swego czasu miałem taki zwyczaj, że tuż po przebudzeniu brałem narkotyki, a potem szedłem do kościoła. To były dwa rodzaje przeżycia duchowego, które wtedy były dla mnie nierozłączne. Brałem dużo. Aż poznałem moją żonę, która powiedziała mi «Nick, to, co robisz, jest bardzo niebezpieczne. Kategorycznie zabraniam ci chodzić do kościoła!»). Gdy kamera rejestruje pełne wykonanie wyśmienitego Higgs Boson Blues w sali prób, można niemal namacalnie poczuć uduchowienie muzyka. A gdy w jego samochodzie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki materializują się, między innymi, Kylie Minogue i Ray Winstone, Australijczyk balansuje między zamyśleniem, melancholią i celnym sarkazmem, pokazując trochę ludzkiej twarzy.
Wciąż jednak tylko trochę. Bo choć 20 000 dni na Ziemi w żadnym razie nie można nazwać pomnikiem, to dominacja persony charyzmatycznego rockmana nad całym otoczeniem ani przez chwilę nie podlega wątpliwości. To on jest tu gwiazdą – i rocka, i filmu, i życia. To on wygłasza życiowe mądrości, które w ustach każdego innego brzmiałyby pewnie jak banał, a wypowiadane przez Cave’a jawią się jako kolejna zwrotka któregoś z jego wspaniałych utworów. Element kreacji jest więc niezbywalny w tym uniwersum. Wykracza ona zresztą daleko poza bohatera. Fundamentem reżyserskiej wizji jest bowiem taka konstrukcja świata przedstawionego, by wszystko to, co zainscenizowane, wydawało się całkowicie rzeczywiste. Że to się powiodło, niech zaświadczy moje zdziwienie na wieść, że muzyk wcale do psychoanalityka (a przynajmniej nie do tego, całkiem słynnego psychoanalityka) nie chodzi, a i grupa ludzi zajmująca się zbieraniem jego archiwalnych fotografii i katalogowaniem ich w specjalnej, efektownej bibliotece, została powołana na potrzeby filmu. Prawdziwy wydaje się za to ledwie kontrolowany chaos w gabinecie Cave’a, w którym rodzi się większość jego pomysłów, a który ma obrazować kręte ścieżki obierane przez jego myśli. Wymysły i fakty splatają się tu w gordyjskim węźle, którego rozplątywanie stanowi przyjemność samą w sobie, zapośredniczając jednocześnie samą postać Cave’a i tym bardziej – i subtelnie – przyczyniając się do jej mitologizacji.
Pollard i Forsyth rozumieją potrzeby gatunku, nierozerwalnie z tą mitologizacją związanego, a jednocześnie potrafią nagiąć go do własnej artystycznej wizji. Może nie do końca sami posiedli rockowy temperament – niektóre momenty (jak wspomniane postacie pojawiające się znikąd w samochodzie) są wystarczająco szalone, by oddalić film od zwykłego dokumentu, ale niewystarczająco, by nie chciało się jeszcze więcej, jeszcze czegoś dziwnego, wykrzywionego niczym mordercze ballady. Inne sprawiają wrażenie ledwie łączników, które, choć niezbędne, zaburzają nieco rytm tej opowieści. W tych momentach w sukurs przychodzą zazwyczaj świetne, nasycone głębokimi kolorami, lecz wciąż pozostające w obrębie dokumentalnego standardu zdjęcia. Oraz oczywiście Nick Cave, którego niski głos, badawcze spojrzenie i rozchełstana koszula mówią po prostu same za siebie.
5kilo kultury jest patronem medialnym filmu.
Robert Mróz
20 000 dni na Ziemi
reżyseria: Jane Pollard, Iain Forsyth
premiera: 20 stycznia 2014 (świat), 31 października 2014 (Polska)
produkcja: Wielka Brytania
Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.
Link dla osób, którzy poradzą sobie z interesującym tematem
Uważam, że temat jest wart uwagi. Zapraszam do klikania w link