Gwiazdy nigdy nie śpią
David Bowie – “The Next Day” (2013) ISO, Columbia
Po dziesięciu latach milczenia (nie licząc pogłosek o szykowanej ścieżce dźwiękowej, epizodu w filmie Prestiż, kilku gościnnych występów i wycieku w połowie nieznanego materiału z Toy) powraca jedna z najważniejszych postaci światowej sceny muzycznej. David Bowie już nie raz udowodnił, że pokazuje się tylko gdy ma coś ważnego do powiedzenia, a album The Next Day jedynie tę pozycję umacnia.
Podczas dekady nieobecności muzykowi przepowiadano najróżniejsze scenariusze, od porzucenia nagrywania na rzecz sztuki, aż po wypalenie i artystyczną śmierć. Tym większe było zaskoczenie, gdy w dniu jego urodzin w sieci pojawił się singiel Where Are We Now? z zapowiedzią nowego krążka na marzec. Nostalgiczny charakter piosenki w połączeniu z cudacznym teledyskiem i mnóstwem odwołań do berlińskiego okresu z życia Bowiego dał obietnicę podróży w czasie do trylogii Heroes/Low/Lodger, utrzymanej w spokojnych klimatach rodem z płyt Heathen czy Hours. Jednak wszyscy, którzy obawiali się, że Brytyjczyk stracił krzepę mogli odetchnąć z ulgą po wypuszczeniu drugiego singla. The Stars (Are Out Tonight) to rockowa petarda, w której wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Od fantastycznego tła zbudowanego na smyczkach i dęciakach, przez piękną partię gitar, która chociaż czaruje od samego początku, najintensywniej wybrzmiewa w końcowej, sprzęgającej solówce, po głos – tak dobrze znany, a jednak bliższy uszom tutaj niż w Where Are We Now?. W połączeniu z równie dziwacznym (i genialnym) teledyskiem, w którym strzałem w dziesiątkę okazał się być angaż Tildy Swinton, Andreja Pejica oraz Iselin Steiro, Bowie daje nam coś o czym jak dotąd mogliśmy tylko pomarzyć – kapitalną płytę i jeden z najważniejszych powrotów ostatnich lat.
Trudno znaleźć tu dwa podobne utwory i doszukać się podobieństw do czegokolwiek, co mieliśmy okazję ostatnio usłyszeć. Bowie nie musi wymyślać siebie od nowa i jak zwykle z ogromną klasą przekracza kolejne muzyczne granice. Chociaż na The Next Day pobrzmiewają wpływy z innych płyt w jego dorobku (jak przewijające się tu i ówdzie gitary przywołujące Scary Monsters (and Super Creeps)), album jako całość jest czymś nowym i zamiast introwertycznej podróży w przeszłość funduje całkowicie różnorodną przejażdżkę po zakamarkach wyobraźni artysty. Utwór tytułowy już od pierwszych dźwięków zapowiada, że zapewnienia Viscontiego nie minęły się z prawdą i David znowu sięga po wszystko, co najlepsze w rocku. Ten brudny, szybki kawałek z chaotycznym wokalem i specyficzną rytmiką kojarzy się z czasami Aladdin Sane czy Station To Station, kiedy Bowie nagrywał jedne z surowszych kompozycji w karierze. Piosenki są mocne, miejscami agresywne (jak rozedrgana i hałaśliwa If You Can See Me z idealnie rozpływającą się końcówką), ale nie tracą przy tym chwytliwych refrenów, mięsistych gitarowych wstawek i świetnej melodyki jak w (You Will) Set The World On Fire.
Nie brakuje słodszych momentów jak cudowna, wpadająca w ucho Valentine’s Day, z dźwięcznym ozdobnikiem w refrenie czy sentymentalny finisz albumu. You Feel So Lonely You Could Die ma w sobie tę samą siłę, co ponadczasowe Five Years lub Life On Mars?. Perkusja i strunowy pasaż są delikatne, dopiero po chwili utwór nabiera mocy, rozwijając się w kierunku refrenu, gdy z chórkiem i pięknymi klawiszami wybrzmiewa w pełnej okazałości. Ostatecznie do podświadomości wkrada się Heat – smyczki łamią serce, potem kosmiczne, przestrzenne tło składa je na powrót w całość, a sam utwór zostaje w głowie odrobinę za długo, by zostać zapomnianym. W ten sposób Bowie się żegna, bowiem płyta nie mogła skończyć się lepiej. I być może po tym wszystkim inaczej zacznie wyglądać okładka, która chociaż na pierwszy rzut oka sugeruje powrót do Berlina, tak naprawdę może oznaczać ostateczny koniec czasów trylogii i Bowiego z lat 70., który wbrew sobie nazywany był muzycznym kameleonem. Jak sam mówił, podczas gdy kameleon dostosowuje się do otoczenia, jemu chodziło o coś zupełnie odwrotnego. I na The Next Day udało mu się to świetnie.
Natalia Jankowska
Treść z archiwalnej wersji strony, stworzona przez autora bloga.
Ten artykuł jest jak strzałka w dziesiątkę.