Japońskie anime – więcej niż tylko popularne serie
Japońskie anime to jeden z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych gatunków kreskówek na świecie. Znane z wysokiej jakości animacji, wciągających fabuł i wyrazistych postaci, anime przyciąga rzesze fanów na całym świecie, nie tylko w Japonii. Od klasycznych serii takich jak “Dragon Ball” czy “Sailor Moon”, po nowsze tytuły jak “Attack on Titan” czy “Demon Slayer”, anime oferuje niezliczone emocje, od śmiechu po łzy, a także szeroką gamę tematów – od przygód i fantasy po romanse, dramaty i thrillery. Dzięki swojej różnorodności i unikalnemu stylowi, japońskie anime stało się jednym z najważniejszych elementów kultury pop.
Japońskie anime – więcej niż tylko rozrywka
W głowie przeciętnego kinomana zainteresowanego animacjami na hasło Japonia pojawiają się szybkie skojarzenia – anime, a co za tym idzie – tytuły popularnych serii typu Naruto, Dragon Ball czy Bleach. Wyznaczane przez popkulturę trendy, które determinują sukces tych produkcji, nie dają nawet minimalnego oglądu stwarzanych komputerowo światów, które powstają w Kraju Kwitnącej Wiśni. Osadzone na dwóch podstawowych filarach – akcja oraz romans – i nastawione na zapewnienie przede wszystkim rozrywki, znajdują łatwą drogę do zagranicznego odbiorcy. Europejscy czy amerykańscy widzowie, łaknąc nakreślonej szybkimi ruchami intrygi, nieskomplikowanej historii miłosnej a nade wszystko spektakularnych scen walk, są w stanie w błyskawiczny sposób przyswoić wyżej wymienione historie, nie zwracając uwagi na to, że przemycają one też ciekawe informacje na temat kraju swoich twórców. Na przykładzie Bleach – mówiąc w skrócie, anime o przenikających się światach ludzi i shinigami, bogów lub strażników śmierci – wyraźnie widać inspiracje tradycyjnymi wierzeniami japońskimi. Jest to jednak warstwa na tyle słabo, wbrew pozorom, zaakcentowana, że im bardziej wnikamy w historię głównego bohatera, potrafiącego widzieć shinigami, tym ważniejsza staje się chęć wyjaśnienia jego tajemnicy, nie zaś fascynacja dalekowschodnią kulturą.
kadr z filmu Spiritet Away: W krainie bogów, reż. Hayao Miyazaki
Różnorodność anime
Oczywiście to tylko bardzo ogólne spojrzenie na anonimowego widza oglądającego azjatyckie animacje, wszak nie kończą się one przecież na tasiemcowych seriach. W grupie odbiorców żywo zainteresowanych anime znajdują się osoby nastawione na bardziej ambitne kino, które może nawet i zaczynały od oglądania Dragon Ball czy Czarodziejek z księżyca (jak niżej podpisana), ale postanowiły zapoznać się z produkcjami pełnometrażowymi. Tutaj na usta aż ciśnie się znana wszystkim fanom odrealnionych światów – studio Ghibli. Założone w czerwcu 1985 roku przez reżyserów Hayao Miyazakiego i Isao Takahatę oraz producenta Toshio Suzukiego, odpowiada za najważniejsze filmy w historii japońskiej animacji i działa po dziś dzień. To właśnie Miyazaki jest jego najpopularniejszym i najlepiej rozpoznawalnym przedstawicielem. Każdy kinofil przynajmniej słyszał o Księżniczce Mononoke, Ruchomym zamku Hauru,, Moim sąsiedzie Totoro, którego postać znajduje się w logotypie studia, i oczywiście nagrodzonym Oscarem Spirited Away: W krainie bogów. Animator realizuje swoje wizjonerskie, choć zdumiewająco skromne filmy od 35 lat, a ostatni The Wind Rises powstał w zeszłym roku. To, co wyróżnia Japończyka na tle rodzimych (i nie tylko) produkcji i dzięki czemu jest on w stanie trafić do ambitnego, świadomego problemów społecznych i wrażliwego na inne kultury widza – to baczna obserwacja ludzkich zachowań i emocji przełożona na ojczysty dla reżysera grunt. Snute przez niego historie poruszają czułością względem jednostki, olśniewają dopracowaną grafiką i plastycznymi obrazami i zapadają w pamięć dzięki niezwykle celnym wnioskom na temat kondycji ludzkiej i problemów społecznych.
W zeszłym roku Miyazaki ogłosił przejście na emeryturę, ale szybko okazało się, że odejście ze studia Ghibli nie przeszkodzi mu w dalszej realizacji tego, co kocha najbardziej. Dodatkowo fani japońskich animacji mogą odetchnąć z ulgą również z innego powodu – na przestrzeni ostatnich siedemnastu lat pojawił się jego godny następca. Czy jednak faktycznie Makoto Shinkai, bo o nim mowa, jest tylko kontynuatorem wizji wielkiego animatora, zmuszonym do rywalizowania w tym względzie z synem współzałożyciela studia Ghibli, też reżyserem? A może ma on zupełnie odrębne spojrzenie na świat, które cały czas konsekwentnie realizuje, wyrastając na największego współczesnego twórcę animacji z Kraju Wschodzącego Słońca?
Makoto Shinkai – mistrz zatrzymywania ulotnych chwil
Makoto Shinkai, a właściwie Makoto Niitsu – podobnie zresztą jak Hayao Miyazaki (absolwent ekonomii) – w latach studenckich nie miał z pozoru nic wspólnego z filmami, studiował bowiem literaturę. To właśnie ten konkretny profil wykształcenia w połączeniu z późniejszą pracą jako grafik komputerowy zaowocowały pierwszymi krótkometrażowymi animacjami, w których objawił swój talent do zatrzymywania jakże ulotnych chwil. Jednominutowe Tōi sekai to pełna melancholii historia nie do końca szczęśliwej miłości, która, choć pod względem realizacji może razić amatorszczyzną, w prosty sposób przekazuje to, co powinna – wszystko przemija. Utrzymane w czarno-białej tonacji zdjęcia i niewyraźny, lekko zamazany obraz przypominają wykonane w pośpiechu szkice, jak gdyby ich autor nie chciał, by umknął mu jakikolwiek szczegół tego, co zobaczył i czuł. Z kolei postacie, wyglądające jak wycięte z papieru, podatne na każdy podmuch wiatru, podkreślają nieuchronność rozstania bohaterów, tym samym składając się w cichy, pokorny hołd dla piękna chwil i wspomnienia o nich dla próby zatrzymania czasu. Temat ten rozwija zrealizowane dwa lata później Kanojo to Kanojo no neko – pięciominutowy wycinek z życia mieszkającej w Tokio samotnej dziewczyny i jej kota. Tutaj jednak animacja nie jest tak niedbała, mimo że wciąż utrzymana w czerni i bieli. Dopracowany w każdym szczególe świat i postacie zwracają uwagę estetycznym wysmakowaniem – poszczególne kadry równie dobrze mogłyby być wydrukowane i powieszone na ścianie jako fotografie. Świetnie zaznaczone kontrasty i przede wszystkim operowanie światłem zapowiadają kunszt realizatorski, który Shinkai rozwinie w swoich późniejszych średnio- i pełnometrażowych dziełach, już kolorowych. W 1999 roku kształtuje jeszcze swój unikatowy zmysł obserwatora, przyglądając się z uwagą momentom, które bezimienna dziewczyna dzieli z kotem. Stoją one w wyraźnej kontrze do współczesnego życia, które charakteryzuje przede wszystkim jedno – pośpiech. Jednak w mieszkaniu bohaterki Kanojo… czas na chwilę się zatrzymuje i można odetchnąć z ulgą.
kadr z filmu Kanojo to Kanojo no neko, reż. Makoto Shinkai
W tym kontekście dziwi więc trochę dwuminutowe Egao z 2003 roku, w którym powraca dobrze znany motyw migawki z życia dziewczyny mającej zwierzątko domowe, ale obecna jest też bardziej amatorska, przypominająca rysunki animacja (mimo wszystko pod względem realizacyjnym zostawiając Tōi sekai daleko w tyle). Na szczęście pasuje do tematyki, przesuwając akcent z wyraźnie podkreślonej melancholii (Kanojo to Kanojo no neko) na swobodę obcowania ze zwierzęcym przyjacielem, tym bardziej, że imię tytułowej bohaterki znaczy w języku japońskim uśmiechnięta twarz. Pierwszy raz pojawiają się też u Shinkaia kolory inne niż czerń i biel, które, choć lekko przydymione, wyraźnie sugerują ciepłe uczucia reżysera względem bohaterów oraz ich samych względem siebie nawzajem. Ta ukazana za pomocą drobiazgów (np. zbliżenie na bawiącego się w kołowrotku chomika) czułość łączy się z charakterystycznymi dla tego animatora motywami – tęsknotą, refleksją nad ulotnością, przestrzenią miejską, niebem, potrzebą bliskości. Tę ostatnią widać w ostatniej z kilkuminutowych animacji Japończyka, Dareka no Manazashi z zeszłego roku, w której z ogromną empatią ukazana jest relacja ojca i dorosłej już, żyjącej samodzielnie córki. Co jednak ważniejsze, w pigułce przedstawiono tu reprezentatywne dla stylu Shinkaia zabiegi formalne – panoramy miejskie na planach totalnych (w innych animacjach zamieniane na krajobrazy), częste zbliżenia na twarz postaci, ciepłe kolory, rozmyte tła, skupienie się na detalach. Niekwestionowany autorski sznyt jego niskobudżetowych produkcji, sygnowany rozpoznawalnymi zdjęciami, przeciera zupełnie nowy szlak japońskiej animacji, gdzie w centrum historii stoi przede wszystkim człowiek i jego emocje.
Shinkai w hołdzie dla studia Ghibli
Shinkai ma na swoim koncie tylko jeden film jawnie odwołujący się do twórczości wielkiego animatora ze studia Ghibli – Hoshi o Ou Kodomo. Historia jest prosta: główna bohaterka, Asuna, wyrusza do podziemnej magicznej krainy, by odszukać tajemniczego przyjaciela, który uratował jej życie. Przy okazji jest śledzona przez nauczyciela, który w trafieniu do równoległego świata ma osobisty cel. Podróż do jego serca przypomina nieco tę, w którą wybrali się Sheeta i Pazu z filmu Miyazakiego Laputa – podniebny zamek, lecz ma ważną cechę wyróżniającą – połączone tu zostały rzeczywistość realna i czarodziejska. Osadzone na od zawsze obecnej w kinie opozycji dziecko-dorosły, w której role zostają niejako odwrócone, Hoshi… bliższe jest klasycznej opowieści o rodzącym się uczuciu niż pokazaniu przygody jako procesu dojrzewania, jak to było u Miyazakiego. Shinkai znowu jawi się tutaj jako bardzo bliski swym bohaterom obserwator człowieka w sensie istoty przede wszystkim czującej, składającej się z kalejdoskopu różnych emocji – mniej interesuje go moralny aspekt całej historii. Wszak nauczyciel Asuny nie wyrusza jej śladem, by zdobyć niewyobrażalne bogactwo lub władzę nad światem (jak choćby negatywni bohaterowie Nausiki z Doliny Wiatru), lecz pragnie wskrzesić swoją zmarłą żonę, zaś konflikt wewnątrz fantastycznego świata jest zepchnięty na drugi plan. To miłość interesuje reżysera – wraz ze wszystkimi jej odcieniami i niedoskonałościami, a choć wkłada ją w nawias produkcji studia Ghibli, pozostaje autorem odmiennym od pochodzących stamtąd animatorów. Hoshi… koresponduje z twórczością Miyazakiego, poza pewnymi elementami warstwy wizualnej, tylko w postaci Asuny i spotkanego przez nią chłopca, który ma w sobie sporo cech Hauru, wspomnianego Pazu, a nawet Haku ze Spirited Away. Asuna, dla której najważniejsza jest przyjaźń bez względu na konsekwencje, najpierw znika w podziemnej krainie, a potem decyduje się pomóc nowemu przyjacielowi, przez co jest swoistą wariacją na temat Sheety z Laputy i Chihiro ze Spirited Away. Tym bardziej, że ta druga również należała do świata zewnętrznego, zanim wniknęła w ten magiczny. Świadczy to o hołdzie, jaki Shinkai składa swojemu niepisanemu mistrzowi, i jednocześnie zamyka wszelkie spekulacje na temat jego rzekomego następstwa, gdyż Hoshi o Ou Kodomo to, jako się rzekło, jedyny w jego karierze film odwołujący się do stylistyki studia Ghibli.
kadr z filmu Hoshi o Ou Kodomo, reż. Makoto Shinkai
Choć obecne są w nim i magiczne przedmioty-symbole (tutaj kryształ skupiający w sobie dziwne dźwięki przypominające muzykę), i przygoda młodych ludzi, i miłość na styku osobliwych wierzeń, współczesności i magii, to animacja nie przypomina tych z wyżej wymienionego studia, nawet bogactwa wizualnego Spirited…. Są w niej za to obecne elementy charakterystyczne dla Shinkaia, na czele z zapierającymi dech krajobrazami, w których najważniejszą rolę gra zawsze niebo mieniące się feerią barw. Ten znak firmowy Japończyka towarzyszył mu już wcześniej i towarzyszyć będzie w kolejnych filmach, których bohaterowie będą próbowali dosięgnąć swoich snów.
“Ziemia kiedyś nam obiecana”
W pierwszym – i jak dotąd jedynym – pełnometrażowym filmie Makoto Shinkaia powraca nie tylko dobrze już znany temat przyjaźni i miłości, lecz przede wszystkim motyw kosmosu, świata równoległego – przestrzeni symbolizującej zarówno pozorną wolność (w Hoshi no koe bohaterka, choć spełniła swoje największe marzenie i poleciała na międzygalaktyczną misję, została rozdzielona ze swoim ukochanym, a więc uwięziona w niespełnionym uczuciu), jak i realizację tego, czego najbardziej się pragnie. Kumo no mukô, yakusoku no basho (niefortunny polski tytuł to Ziemia kiedyś nam obiecana) rozpoczyna się od monologu wewnętrznego głównego bohatera, Hirokiego, który wspomina dzieciństwo zaraz po wojnie, kiedy Japonia została podzielona murem na dwie strefy okupacyjne, a on i jego przyjaciółka coś sobie przyrzekli. Nasze obiecane miejsce było ponad chmurami, mówi, od razu wyjaśniając tytuł filmu, trafnie oddany w języku angielskim (The Promised Place Beyond the Clouds lub The Place Promised in Our Early Days). Po czym dodaje, że w tamtych czasach liczyły się tylko dwie sprawy – Sayuri, wspomniana koleżanka z klasy, i olbrzymia wieża po drugiej stronie muru. Od razu ukazuje się tu kolejny bardzo ważny dla Shinkaia motyw – niebo. Portretowane z dużej odległości jawi się jako coś niedosiężnego i równocześnie zniewalająco pięknego, mieniąc się zawsze różnymi odcieniami błękitu, fioletu i różu, a niekiedy też czerwieni i złota. Jest więc tym, co spaja troje – bo jest jeszcze przyjaciel Hirokiego, Takuya – bohaterów. W tym kontekście wspomniana wieża staje się tym istotniejsza, że, pnąc się ponad chmury, odzwierciedla utopijne pragnienia młodych ludzi o lepszym świecie, jest motorem ich działania, czymś jednocześnie dalekim, idealnym i bliskim, celem, który można osiągnąć. Pytanie: czy warto?
kadr z filmu Kumo no mukô, yakusoku no basho, reż. Makoto Shinkai
Podsumowanie
Makoto Shinkai z każdym kolejnym filmem potwierdza swoją niekwestionowaną pozycję bacznego i czułego obserwatora relacji i uczuć między młodymi ludźmi, opowiadając o nich pełnymi subtelnej symboliki, pięknymi obrazami. Charakterystyczne dla jego stylu motywy i sposoby komponowania poszczególnych scen zdecydowanie odróżniają go od wielkiego Miyazakiego, choć jest mu bliski w czułym spojrzeniu na swoich bohaterów. Japonia doczekała się nowej ery anime – zakorzenionych we współczesności i właściwemu jej myśleniu o nowych technologiach oraz odległych światach (w tym kosmosie). Cierpliwie i uważnie przyglądających się młodym ludziom zagubionym w wielkomiejskim życiu, zważających na ich melancholię i pragnienie bliskości, pełnych światła i małych-wielkich drobiazgów, a nade wszystko – pokazujących niebo jako lustro dla ludzkich emocji. Wszystko to za sprawą Makoto Shinkaia.
Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.
Niezależnie od tego gdzie jesteście i co robicie – przeczytajcie.