Film i KinoKULTURA I SZTUKA

Jupi-jej, s******u!, czyli kino akcji w starym dobrym stylu

Dziewięć milionów terrorystów na świecie, a ja musiałem zabić gościa z małymi stopami…
John McClane

Nie mamy ostatnio szczęścia do filmów akcji. Obniżenie ograniczenia wiekowego, CGI i scenariusze z cyklu zabili go i uciekł (patrz: Transporter, Uprowadzona czy kwadrylogia Bourne’a) sprawiły, że – pomimo sporej dozy dobrej zabawy – zaraz po wyjściu z kina bądź wyłączeniu odtwarzacza zapominamy o obejrzanym właśnie hicie. Najbardziej rzuca się w oczy budowanie fabuły na zasadzie one man show, prowadzącej do minimalizowania treści obrazu na rzecz totalnej demolki. Nie zrozumcie mnie źle – w filmie akcji nie może zabraknąć sensacji. Jednakże, żeby chciało się do niego wracać, konieczne jest zaproponowanie widzom czegoś więcej. Czego? Przede wszystkim klimatu i napięcia, przyciągających uwagę widza nie tylko w najbardziej efektownych scenach, ile w trakcie trwania całego filmu. Jak taki klimat zbudować? Odpowiedź na to pytanie znalazł John McTiernan, prezentując w 1988 roku Szklaną pułapkę.

 

Wigilia w Los Angeles. Japoński gigant biznesu – korporacja Nakatomi – organizuje dla swoich pracowników imprezę na najwyższych piętrach budynku. W krótkim czasie czarujący wieczór zmienia się w prawdziwy dramat, gdy grupa niemieckich terrorystów bierze wszystkich uczestników przyjęcia za zakładników. Jednocześnie próbują oni złamać zabezpieczenia korporacyjnego sejfu, w którym ukryte jest 670 milionów dolarów w obligacjach na okaziciela. Nie wiedzą jednak, że na imprezie zawitał także niezwykle natrętny, a do tego spóźniony gość. Nowojorski policjant John McClane (Bruce Willis) pragnął spędzić święta z pracującą w Nakatomi żoną Holly (Bonnie Bedelia) oraz dwójką dzieci. W obliczu bezradności otaczających budynek połączonych sił FBI i policji, McClane jest zdany tylko na siebie w walce z bezwzględnymi przestępcami. Pozbawiony koszuli i obuwia bohater przeciska się przez szyby wentylacyjne i biega po dachach, eliminując kolejnych przeciwników.

Podsumujmy: jeden półnagi bohater musi zabić wszystkich przeciwników, żeby uratować kobietę, którą kocha. Do tego całą akcję filmu ograniczono do szklanego wieżowca. Gdzie tu klimat? Gdzie oryginalność? Spieszę wyjaśnić.

Po pierwsze, Szklana pułapka to kino akcji stawiające – obok klasycznych elementów suspensu, napięcia i strzelanin – na aktorstwo. Film sprezentował Hollywood dwie ikony kina. Bruce Willis (znany wówczas jedynie z serialu Na wariackich papierach) grał później w takich hitach jak Pulp Fiction (1994), Dwanaście małp (1995), Armageddon (1998), czy Szósty zmysł (1999), jednak to właśnie kreacja Johna McClane’a uznawana jest za najbardziej charakterystyczną w jego karierze. Nic dziwnego – jego bohater pozostaje ludzki i zdobywa sympatię widza pomimo tego, że wokół niego piętrzy się coraz większa sterta zwłok. Pozostaje przy tym w stałym kontakcie z odbiorcą za sprawą ironicznych i ciętych monologów, a także czarnego humoru, który pozwala odrobinę rozładować napięcie. Willis świetnie poradził sobie z wyrażaniem emocji, okraszając je dodatkowo ilością one-linerów mogącą śmiało starczyć na pięć współczesnych filmów akcji.

Sukces Willisa nie byłby jednak tak wielki, gdyby nie partnerował mu – debiutujący na wielkim ekranie – Alan Rickman, kreujący postać przywódcy terrorystów Hansa Grubera. Wydaje mi się, że dziś mało kto kojarzy profesora Snape’a z klasycznym czarnym charakterem. Tymczasem elegancko ubrany, dobrze ułożony i oczytany Gruber stanowi idealną przeciwwagę dla cwaniaka i zgrywusa, jakim jest McClane. Jednocześnie jego ogłada – w połączeniu z brutalnymi działaniami – czyni go jeszcze bardziej złowieszczym.

Szklana pułapka wprowadza więc element całkowicie obcy współczesnym filmom akcji – główny bohater dostaje bowiem godnego siebie przeciwnika granego przez utalentowanego aktora. Rywal nie jest dla widza jedynie twarzą bądź górą mięśni, którą na końcu czeka niezwykle efektowna śmierć. Wręcz przeciwnie, sensem filmu nie jest likwidacja wroga, a rozgrywka między nim a głównym bohaterem. Podobnie jest zresztą z postaciami drugoplanowymi, które nie pojawiają się na ekranie tylko po to, żeby zostać efektownie wyeliminowane. Film McTiernana wprowadza całą gamę pełnokrwistych bohaterów. Porozumiewający się z McClane’em za pomocą krótkofalówki sierżant Al Powell (Reginald Veljohnson) okazuje się jedynym sojusznikiem głównego bohatera w walce z terrorystami. Pomimo ograniczonego czasu ekranowego nie sposób nie polubić czarnoskórego policjanta, a także nie odczuwać współczucia, gdy wyjawia on swoją głęboko skrywaną tajemnicę. Rozmowy Powella z McClane’em pozwalają nam jednocześnie lepiej zrozumieć głównego bohatera. Podobnie dużo sympatii wzbudza Argyle (De’voreaux White), czekający na McClane’a szofer, który przez bardzo długi czas nie orientuje się, że budynek został opanowany przez terrorystów. Postaci zapadających w pamięć jest znacznie więcej, co wcale nie odbija się negatywnie na tempie akcji. Często wnoszą one element humorystyczny – agenci FBI Johnson i Johnson (ten drugi!) sportretowani zostają jako kompletni idioci, podobnie jak nie znający geografii dziennikarz.

Emocje związane z rozwijającą się akcją wynikają przede wszystkim ze scen ją poprzedzających bądź przeplatających. Docieramy więc do drugiej istotnej cechy Szklanej Pułapki, czyli dobrze skonstruowanego scenariusza. Do pierwszego wystrzału z pistoletu trzeba czekać niemal 20 minut. Nie jest to jednak czas zmarnowany, bowiem twórcy umiejętnie budują napięcie, a także zarysowują głównych bohaterów. To właśnie dzięki takim zabiegom scena pierwszego spotkania McClane’a z Hansem Gruberem, który, przybierając angielski akcent, udaje uciekającego zakładnika, tak bardzo zapada w pamięć. Chociaż widzowie znają reguły gry, moment, w którym Bruce Willis wręcza Alanowi Rickmanowi broń sprawia, że nie są oni wcale pewni końcowego sukcesu głównego bohatera.

Umiejętność budowania napięcia jest niewątpliwie zasługą Johna McTiernana. Reżyser zdołał udowodnić swoją zręczność w tworzeniu kina akcji wyprodukowanym rok wcześniej Predatorem (swoją drogą także cieszącym się mianem kultowego), by następnie potwierdzić ją kolejnymi znanymi produkcjami, jak Polowanie na Czerwony Październik, czy Afera Thomasa Crowna. McTiernan zręcznie komponuje kadry, zmieniając kolory z wyblakłych pasteli na metaliczne odcienie błękitów i szarości. Zabieg ten ma na celu ciągłe przypominanie widzom o trzecim bohaterze rozgrywających się wydarzeń, czyli budynku Nakatomi Plaza. Większość jego pięter stanowi królestwo terrorystów, jednakże szkielet (tj. szyby wentylacyjne i windowe) to terytorium, na którym rządzi McClane. W pojedynkę to nowojorski policjant jest silniejszy.

Warto zwrócić uwagę na to, jak McTiernan za pomocą montażu wprowadza w początkowych scenach zarówno postać McClane’a, jak i sam budynek. Krótkie ujęcia na lotnisku i w samolocie pozwalają reżyserowi przedstawić cechy charakterystyczne głównego bohatera. Widzimy jego atrakcyjność (kontakt wzrokowy ze stewardessą), a także poznajemy dowcipny sposób bycia. Chociaż przez większość filmu atrybutem policjanta jest siła, to jego największym bagażem jest olbrzymi pluszowy miś, sugerujący ojcowską miłość. Kilka ujęć pokazujących Nakatomi Plaza z perspektywy nadjeżdżającej limuzyny sprawia, że powstaje wrażenie wrogości tego miejsca przy jednoczesnym przekonaniu o nieuchronności nadchodzących wydarzeń. Podobnie przedstawiona jest scena wejścia policjanta do budynku. Hol jest przestrzenny i jasny, jednak reżyser decyduje się ustawić kamerę nisko przy ziemi, załamując obraz tak, by można było dostrzec także sufit. Oddolna perspektywa zachowana zostaje także wtedy, gdy kamera śledzi drogę McClane’a do windy. W krótkim czasie oprócz sufitu widoczny staje się także okalający drzwi portal, który zajmuje niemal połowę kadru. McTiernan za pomocą prostych środków wyrazu sugeruje widzowi, że – pomimo swojej przestrzenności – Nakatomi Plaza jest prawdziwą pułapką. Postęp akcji opiera się w zasadzoe na przemieszczaniu się McClane’a z jednego klaustrofobicznego wnętrza do następnego. Należy przy tym zaznaczyć, że w montażu zastosowano szybkie, niekoniecznie zachowujące ciągłość lokacji przejścia, co przywodzi na myśl jeden z głównych symboli filmu, czyli roztrzaskane szkło.

To właśnie dzięki takim zabiegom reżysera Szklana pułapka zdołała zachować balans pomiędzy akcją, komedią i dramatem, sprawiając jednocześnie, że w pamięć zapada niemal każda scena. Mocno zaciśnięta na oparciu fotela ręka McClane’a przypomniała mi się podczas pierwszego lotu samolotem. Mogę śmiało powiedzieć, że osiągnąłem taki sam poziom stresu, jak główny bohater. Tym większe było moje zdziwienie, gdy wylądowaniu w złagodzeniu nerwów nie pomogło mi podkurczanie palców u stóp. Czyżbym jednak nie był jak Bruce Willis?

W efekcie współpracy trzech niezwykle ważnych czynników – sprawnego reżysera, dobrego scenariusza i świetnego aktorstwa – powstał film akcji, w którym nie ma ani jednej niepotrzebnej sceny, ani jednego dialogu czy emocji ocierającej się o fałsz bądź sztuczność. Jednocześnie nie umiem wskazać filmu akcji z tak zapadającymi w pamięć bohaterami. Dla kogoś w moim wieku (czyli kogoś, kto pamięta erę VHS) nie istnieje świat, w którym filmów akcji nie ocenia się pod kątem Szklanej pułapki, a jakości one-linerów nie rozpatruje się w kontekście Yippee-ki-yay, motherfucker!.

Bartosz Kożuch

Szklana pułapka

Reżyseria: John McTiernan

Premiera: 15 lipca 1988 (świat), 9 stycznia 1989 (Polska)

Produkcja: USA

Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.

2 komentarze do “Jupi-jej, s******u!, czyli kino akcji w starym dobrym stylu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *