Film i KinoKULTURA I SZTUKA

Każdy ma swoje kino – relacja z 14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty

tmobile nowe horyzontyLogika festiwali filmowych jest nieubłagana – nawet uczestnictwo w maksymalnej liczbie seansów nie pozwala na obejrzenie wszystkich interesujących tytułów. Nie inaczej było na tegorocznej edycji wrocławskich Nowych Horyzontów – jak w takim razie wybrać to, co najciekawsze? Można skupić się na tej czy innej sekcji, ułożyć swój plan pod kątem kinematografii jakiegoś rejonu świata albo podporządkować go jednemu z cykli tematycznych. Jednak być może warto przyjąć jeszcze inną strategię: wyłuskać z festiwalowych opisów kilka powtarzających się wątków, a następnie zbadać, w jaki sposób zostały one przedstawione przez poszczególnych autorów.

 

Inspiracją do takiego potraktowania festiwalowego programu mógł być specjalny pokaz pod nazwą Gdynia na Horyzoncie, autorski pomysł Michała Oleszczyka, nowego dyrektora artystycznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. W formie tzw. double bill zaprezentował on dwa tytuły: Ponure chwile, pełnometrażowy debiut Mike’a Leigh, oraz godzinny telewizyjny film w reżyserii Krzysztofa Zanussiego, Za ścianą. Choć powstały one w zupełnie różnych realiach (a przy tym niemal jednocześnie, co wyklucza jakąkolwiek wzajemną inspirację), opowiadają w zasadzie o tym samym – ich bohaterami są ludzie spełnieni zawodowo, ale bojący się bliskości ze strony drugiego człowieka. Dwa realistyczne obrazy, choć niepozbawione różnic, w podobny sposób przedstawiają zamknięty, wyizolowany świat osób, które nie potrafią przebić się przez ścianę dawno unieważnionych konwenansów. Powodem takiego wyboru filmów nie była oczywiście chęć ukazania kinofilskiej spostrzegawczości pomysłodawcy – projekcja oraz następująca po niej dyskusja miały raczej na celu skierowanie uwagi widzów na to, co jest podstawowym budulcem filmu. Zamiast wielkich symboli i jeszcze większych idei, skupiono się na drobnych elementach tworzących świat przedstawiony – poszczególnych dialogach, gestach, ujęciach czy rekwizytach, które kreują postacie i świadczą o sposobie, w jaki patrzy na swoich bohaterów każdy z reżyserów.

Zimowy sen

Zimowy sen

Tym, co rzucało się w oczy przy seansie zarówno Ponurych chwil, jak i Za ścianą, było wycofanie emocjonalne ze strony mężczyzn. Podobną tematykę podjęły również dwa nowe filmy prezentowane na Nowych Horyzontach – laureat Złotej Palmy, Zimowy sen Nuriego Bilge Ceylana (jeden z tytułów otwierających festiwal), oraz pokazywane na zamknięcie imprezy Cuda Alice Rohrwacher. Najnowsze, przeszło trzygodzinne dzieło autora Pewnego razu w Anatolii to istna kopalnia obserwacji na temat współczesnych relacji społecznych. Turecki reżyser porzucił budowanie nastroju subtelnymi środkami na rzecz epickiej, opartej na niekończących się dialogach opowieści. W jej centrum stoi Aydin, głowa rodziny i właściciel wykutego w skałach Kapadocji hotelu – człowiek z gatunku tych, którzy zawsze mają rację. Racjonalny i w konserwatywny sposób prostolinijny, z pozoru wydaje się wzorem cnót – szczególnie w porównaniu do pozostałych członków rodziny, w których drzemią zaskakujące pokłady hipokryzji. Jednak kulminacyjna scena rozmowy Aydina z żoną zupełnie odwraca odbiór tej postaci – słowa wygłaszane w jego kierunku przez Nihal to kwintesencja zarzutów, jakie można wysunąć w kierunku tysięcy podobnych mu współczesnych mężczyzn, którzy na pierwszym miejscu w życiu postawili pryncypialnie pojmowaną cnotliwość i poświęcenie dla rodziny, zapominając przy tym o budowaniu realnych, opartych na zaufaniu więzi międzyludzkich.

Wolfganga, bohatera wspomnianych Cudów, trapią nieco odmienne problemy. Wraz z żoną i córkami prowadzi on skromną domową pasiekę, wykorzystując do produkcji miodu stare, sprawdzone metody – niekoniecznie zgodne z współczesnymi, rygorystycznymi zasadami higieny. Sprawia on wrażenie typowego macho, przewodzącego rodzinie w nieugięty sposób, ale podobnie jak w przypadku bohatera Zimowego snu, jego kontrola nad życiem domowników okazuje się iluzoryczna. Gdy jedna z córek zgłosi rodzinną firmę do telewizyjnego talent show, mającego wyłonić najciekawszy lokalny produkt, Wolfgang nie będzie w stanie zapanować nad dalszym przebiegiem wypadków. W filmie Alice Rohrwacher to kobiety są tymi, które popychają bieg historii do przodu. Znamienne jest imię pomysłodawczyni udziału w konkursie: Gelsomina to przecież także bohaterka La strady Federico Felliniego, ubezwłasnowolniona przez prostackiego i brutalnego cyrkowca Zampano. Rohrwacher, łącząc realizm z małomiasteczkową, festynową rozrywką (tu w formie kiczowatego programu telewizyjnego), robi ukłon w stronę wczesnych dzieł włoskiego mistrza, choć czyni to niejako à rebours, stawiając w roli podmiotów historii właśnie postaci kobiece.

Na marginesie opowiedzianej w Cudach historii wybrzmiewa jeszcze inne pytanie: o możliwość swobodnej, wolnej egzystencji jak za dawnych czasów w świecie, w którym każda dziedzina życia została znormalizowana i obwarowana licznymi pozwoleniami. Chałupnicza produkcja miodu w pewnym momencie okazuje się niemożliwa – zwycięstwo w telewizyjnym castingu jest być może jedyną nadzieją na przetrwanie firmy. Rozpaczliwe próby zorganizowania sobie życia w opozycji do cywilizacji zdominowanej przez technologię to temat, który przewijał się przez nowohoryzontowe produkcje kilkukrotnie. Bardzo ciekawie wypadł w pokazywanym w ramach Konkursu Filmów o Sztuce Siewcy Julie Perron. Bohater filmu to ekscentryczny artysta, który przedmiotem kolejnego dzieła chce stworzyć zapomniane gatunki roślin. Żyjąc w zgodzie z lokalnym społeczeństwem wskrzesza odmiany warzyw, które jeszcze dla naszych dziadków były codziennością, a dziś zostały wyparte przez tanią, przemysłową produkcję żywności. Choć za jego działaniami nie stoi żadna konkretna ideologia, to prowadzona przez niego działalność znakomicie wpisuje się w coraz bardziej modne wśród mieszkańców wielkich miast agrarystyczne sentymenty. O tym, że tego typu przedsięwzięcia muszą iść w parze ze zdrowym rozsądkiem, przypomniała Kraina Charliego, opowiadająca o Aborygenach, żyjących w rozdarciu pomiędzy nowoczesną cywilizacją a marzeniami o egzystencji zgodnej z tą, jaką wiedli ich przodkowie. Wprawdzie bohaterowie tryskają świetnym humorem i ironią, i nawet w obliczu największych niedogodności z ust nie schodzi im uśmiech, to jednak ich sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Nie potrafią odnaleźć się we współczesnym świecie, a próba jego opuszczenia o mały włos nie kończy się tragicznie. Choć Aborygeni na każdym kroku kontestują białą cywilizację, to na polowanie zabierają strzelbę, nie najgorzej radzą sobie z prowadzeniem samochodu, a ich ulubioną rozrywką jest picie alkoholu. Idea powrotu do natury jest więc w tym przypadku raczej utopią, na której zrealizowaniu nikomu tak naprawdę nie zależy.

Siewca

Siewca

Innym ciekawym wątkiem, obecnym w kilku filmach prezentowanych na festiwalu, był motyw sobowtóra. Pokazywane w ramach sekcji Panorama Wróg Denisa Villeneuve’a i, nomen omen, Sobowtór Richarda Ayoade są adaptacjami dzieł literackich – powieści José Saramago i noweli Fiodora Dostojewskiego. Punktem wspólnym obu historii jest postać nieco zagubionego everymana, który styka się z kimś bliźniaczo do niego podobnym, jednak mogącym pochwalić się większymi sukcesami w życiu osobistym i zawodowym. W obu przypadkach dochodzi do nieuchronnej konfrontacji, a światy dwójki bohaterów zaczynają się zazębiać i wzajemnie przenikać. Podobieństwa między tymi tytułami nie kończą się jednak na fabule – obydwa filmy również pod względem wizualnym są bardzo zbliżone: na ekranie dominuje kontrast między wszechobecną czernią a neonowymi, żółtawymi barwami sztucznego oświetlenia. Różnice objawiają się w atmosferze każdego z obrazów. Villeneuve’owi zależy na zaintrygowaniu widza – wykorzystuje do tego oniryczne przebitki przedstawiające spotkania tajemniczego stowarzyszenia czy obrazy wielkich pajęczaków przechadzających się na tle panoramy miasta. Mimo wszystko w jego filmie nie ma śladu napięcia z poprzedzającego go Labiryntu, a wspomniane zabiegi potraktowane są w dość instrumentalny sposób, nie zdradzając większego związku z fabułą. Ayoade przyjmuje taktykę zgoła odmienną, podkreślając absurd sytuacji poprzez wypełnienie swojego świata retro-futurystycznymi gadżetami rodem z imaginarium Terry’ego Gilliama. Ucieczka w stronę surrealizmu pozwoliła na oczyszczenie filmu ze zbędnych kontekstów i poruszenie bardziej uniwersalnych kwestii dotyczących tożsamości człowieka: Czy możliwe jest stworzenie sobie zupełnie nowego wizerunku? Do jakiego stopnia można zmienić swoje przyzwyczajenia, by inni nadal widzieli w nas tą samą osobę?

Pytania te zabrzmiały jeszcze mocniej – choć nieco na opak – w tureckim Nie jestem nim, będącym kolejną wariacją na temat Zawrotu głowy Alfreda Hitchcocka. Bohaterem filmu jest kucharz w średnim wieku, który uświadamia sobie podobieństwo, jakie łączy go z przesiadującym w więzieniu mężem koleżanki z pracy. Mężczyzna postanawia zająć jego miejsce, co jest jednak zaledwie początkiem zabawy w podmienianie kolejnych bohaterów i przejmowanie ich tożsamości przez coraz to nowe postacie. Choć pomysł sam w sobie nie jest oryginalny, to jednak Nie jestem nim wyróżnia się ostentacyjnym lekceważeniem reguł kina gatunkowego i silnym osadzeniem w realiach społecznych. To zaś pozwala na potraktowanie filmu jako pewnej refleksji nad tym, w jaki sposób wejście w tę czy inną rolę wpływa na ludzkie postawy.

Lewiatan

Lewiatan

Nieco zbliżone zagadnienie – losy jednostki zdeterminowane przez jej położenie w lokalnej tkance polityczno-społecznej – jest tematem najnowszego dzieła Andrieja Zwiagincewa. Rosyjski reżyser kontynuuje w Lewiatanie drogę obraną przy realizacji zaskakującej Eleny. Tym razem zmusza swoich bohaterów do dramatycznej, straceńczej walki o elementarne obywatelskie prawa z makiawelicznym merem miasteczka, usiłującym przejąć należącą do nich ziemię. Pomogą mu w tym lokalni urzędnicy i sędziowie, nie tyle nawet skorumpowani, co po prostu uzależnieni od władzy (można tu odnaleźć podobieństwo do prezentowanego niedawno w ramach festiwalu Sputnik Majora). To Rosja już nie postsowiecka, ale neosowiecka, świadoma swojej siły i wykorzystująca ją do odbudowy upadłego imperium. Miejsce starej bestii, której szkielet wciąż straszy na brzegu morza, przypominając w ten sposób o dawnym terrorze, pojawiła się nowa, równie groźna. Na szczęście ta biblijna metafora, przedstawiająca Putinowską Rosję w postaci tytułowego morskiego potwora, wybrzmiewa tu w naturalny i nienachalny sposób. Dzięki niej całość jest w równym stopniu komentarzem do aktualnych wydarzeń, co ogólnym spostrzeżeniem na temat tego, jak wielką siłą dysponuje aparat państwowy pozbawiony obywatelskiej kontroli. Walka o sprawiedliwość z wszechwładną machiną urzędniczą okazuje się mieć tyle samo sensu, co próba dochodzenia swoich racji z niszczycielskimi siłami natury. Możemy tylko, wzorem biblijnego Hioba, uzbroić się w cierpliwość i naiwnie wierzyć w ostateczny tryumf prawdy.

Bezradność człowieka wobec wichrów historii w ciekawy sposób przedstawił Hayao Miyazaki w swoim najnowszym, zaskakująco realistycznym i konwencjonalnym filmie. Zrywa się wiatr to portret Jiro, młodego Japończyka zafascynowanego lotnictwem, którego poznajemy w przełomowym momencie – zarówno dla niego samego, jak i dla dziejów całej Japonii. Odznaczający się niezwykłym zmysłem inżynierskim chłopak zostaje wysłany do Niemiec w celu współpracy z tamtejszymi zakładami lotniczymi. Groza wojny i świadomość wstydliwego paktu ze zbrodniczym reżimem kontrastują u Miyazakiego z marzycielskimi ideałami, jakie nieodłącznie kojarzą się z lotniczym etosem. Na uwagę zasługuje potraktowanie tytułowego wiatru niemalże jak równoprawnego bohatera filmu – ma on kluczowe znaczenie dla przebiegu akcji, czy to doprowadzając do spotkania Jiro z jego przyszłą narzeczoną, czy też sprowadzając z hukiem na ziemię prototyp nowego samolotu. Wielka historia obecna jest również w tle Tańca rzeczywistości Alejandro Jodorowsky’ego. Długo wyczekiwany w Polsce film twórcy Kreta to autorska próba zmierzenia się ze skomplikowanymi dziejami jego rodziny. Znalazło się w niej miejsce zarówno na polityczną działalność ojca Alejandro, Jaime, jak i na operowe ambicje jego matki, ale też na śmierć bliskiego przyjaciela z dzieciństwa. Wszystko to przedstawione zostało z punktu widzenia młodego Alejandro i przefiltrowane przez nieposkromioną dziecięcą fantazję, której chilijski reżyser nie wyzbył się właściwie nigdy. Całość jest zatem podlana charakterystycznym dla niego surrealizmem, a ekran wypełnia korowód niezapomnianych, barwnych postaci, na czele z reklamującym rodzinny sklep karłem-przebierańcem, gangiem kaleków czy oddziałem zapłakanych nazistów.

Taniec rzeczywistości

Taniec rzeczywistości

Powyższe przykłady pokazują, że Nowe Horyzonty to nie tylko ekstrawaganckie formalne eksperymenty, ale również kino bliskie ludzi, szukające odpowiedniego języka do opowiedzenia historii, które mogą przyciągnąć uwagę i skłonić do zastanowienia. Wprawdzie wrocławski festiwal nie przymila się do mitycznego masowego widza, ale 11 dni imprezy to okazja do zetknięcia się z kinem w wielu odcieniach, nie ograniczając się do tego najbardziej awangardowego – świadczą o tym chociażby pokazy w ramach Nocnego Szaleństwa czy przedpremierowe seanse filmów, które mają szanse na szeroką dystrybucję w Polsce. Niezależnie od tego, które z tych tytułów będą dominowały w naszym własnym programie, warto zawitać do Wrocławia, by poczuć panującą tu atmosferę filmowego święta, w której o VHS-owym found footage można porozmawiać z równie wielkim zapałem, co o ostatnim zwycięzcy Złotej Palmy.

Marcin Sarna

Treść z archiwalnej wersji strony, stworzona przez autora bloga.

2 komentarze do “Każdy ma swoje kino – relacja z 14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *