Lady Makbet w Ameryce
Z Sereną już na etapie produkcji coś było nie tak. Darrena Aronofsky’ego zastąpiła Susanne Bier, Angelinę Jolie podmieniono na Jennifer Lawrence, a czeskie góry imitują tu amerykańskie krajobrazy (to akurat przyniosło ciekawy efekt). Film kręcono w 2012 roku, lecz przez dwa kolejne lata pojawiały się problemy z dystrybutorami. Dopiero w 2014 roku odbyła się oficjalna londyńska premiera. Po seansie nowego obrazu Bier dokładnie widać, że klapa organizacyjna łączy się tu z porażką czysto filmową, nawet jeśli w obsadzie widzimy tak gorące nazwiska jak Bradley Cooper czy wspomniana Lawrence.
Zaczyna się obiecująco. Po efektownych kadrach ukazujących górskie plenery poznajemy George’a Pembertona (Cooper) – zamożnego posiadacza ziemskiego. Bogaci się na karczowaniu ostatniego nienaruszonego lasu na wschodzie Stanów Zjednoczonych. Wkrótce na kraj padnie widmo wielkiego kryzysu, na dodatek przedsiębiorstwo Pembertona ma zostać zamknięte i zamienione w park narodowy. W nowym filmie Dunki świetnie udało się oddać realia historyczne – poprzez kostiumy, scenografię i zdjęcia można szybko zatapić się w klimacie lat 20. I choć wydawałoby się, że to czasy dość nieodległe, Serena przywołuje skojarzenia sięgające jeszcze dalej w przeszłość, przynoszące na myśl pionierskie czasy zdobywania Dzikiego Zachodu. Prości ludzie w brudnych roboczych koszulach, brutalna walka o własność, wydzieranie naturze jej zasobów – można skonstatować, że nowoczesna cywilizacja nie zakończyła wtedy ekspansji na amerykańskiej ziemi. W późniejszych fragmentach nieśmiało przewijają się wątki takie jak destrukcyjna chęć bogacenia się (również poprzez metody gangsterskie), desperacja w obliczu utraty majątku, chwiejność przyjacielskich relacji. Jednak szybko okazuje się, że to, co najciekawsze, stanowi jedynie sztafaż dla fatalnie napisanej i zagranej historii miłosnej.
Wszystko bowiem, co złe w filmie Bier, przychodzi wraz z pojawieniem się tytułowej Sereny (Lawrence). To niemalże półbogini na białym koniu w świecących blond włosach. Pemberton od razu traci dla niej głowę – w ciągu sekund, zamkniętych w dosłownie kilku montażowych cięciach, między parą zawiązuje się gwałtowna miłość, której wynikiem jest ślub i decyzja o zamieszkaniu w robotniczej osadzie. Interesująca konwencja historyczna z początku filmu zmienia się na tandetnie romansową. W pewnym momencie można nawet zabawić się w liczenie kolejnych wyznań miłości – słowa kocham cię padają tu w co trzeciej scenie.
Zmiana tonacji na melodramatyczną to, niestety, niejedyny fabularny zwrot, jaki gotuje nam reżyserka. Serena to w końcu kobieta o wielu twarzach. Radząca sobie w męskim świecie, czule kochająca, finalnie przemienia się w psychopatyczną Lady Makbet. Znalazło się więc miejsce na pseudomakbetowską intrygę z nieślubnym dzieckiem, zabójstwami i szaleństwem w tle. Wszystko to budowane jest na bardzo wątłych fundamentach – Bier nie stawia twardych, acz koniecznych granic między kolejnymi metamorfozami Sereny. Nie wiadomo do końca, kim w założeniach miała być protagonistka, a mnogość niepotrzebnych, ocierających się o infantylizm wątków mających budować psychologiczny portret bohaterki sprawia, że w rezultacie otrzymujemy fragmentaryczny, niepogłębiony zarys.
Na scenariusz można zrzucić winę za to, że relacje między bohaterami to zbiór drażniąco przedramatyzowanych scen. Nic tak przecież nie wpływa na produkcję łez, jak szlachetne poświęcenie dla ukochanej czy tragiczna przeszłość kobiety. Fatalnie nakreślona główna oś fabularna to jedno. Nierzadko filmy tematycznie podobne do Sereny przed całkowitą klapą ratowane są jednak przez kreacje aktorskie. Reżyserka, decydując się na takich, a nie innych wykonawców, powinna wiedzieć, że bez silnej ręki nie da się wykrzesać wiele więcej niż ich estetyczne przebywanie na ekranie. Jeśli dobrze poznaliśmy aktorskie emploi Coopera, możemy być spokojni – niczym nas nie zaskoczy. Jest równie przystojny i wygładzony jak zawsze, co w dość komiczny sposób kontrastuje z wymęczonymi i zarośniętymi postaciami robotników. Zdecydowanie gorzej wypada Jennifer Lawrence. Serena w jej wykonaniu to konglomerat emocji zagranych w sposób przesadzony lub zupełnie obojętny. W interpretacji Lawrence bohaterka filmu nie jest wiarygodna w żadnej z przypisywanych jej ról – niewystarczająco harda jak na kobietę po przejściach, przesadnie histeryczna w momentach złości.
Oglądając Serenę trudno odnaleźć elementy choć trochę oddalone od gatunkowej sztampy. To, co miało decydować o sile obrazu, a więc skomplikowane relacje między głównymi bohaterami, poprowadzone zostało w prosty i mało zaskakujący sposób. Romans nie jest tu nadmiernie płomienny, a dramatyczny koniec potwierdza jedynie konsekwencję, z jaką Bier stosuje wielokrotnie sprawdzone chwyty. Zaangażowanie popularnego obecnie duetu aktorskiego okazało się gwoździem do trumny – uczuciowa pustka została jedynie bardzo ładnie opakowana.
Michał Litorowicz
Serena
reżyseria: Sussane Bier
premiera: 13 października 2014 (świat), 6 lutego 2015 (Polska)
produkcja: USA, Francja, Czechy
Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.
No to z okazji fajnego dnia – interesujące treści dla followersów