Rewelacyjny rok w kinie – Najlepsze filmy 2014
Kino 2014: Najlepsze filmy, które zapadną Ci w pamięć to zbiór najbardziej zapadających w pamięć filmów z roku 2014. W tym zestawieniu znajdują się produkcje, które poruszają ważne tematy społeczne, przemawiają do widzów emocjonalnie i artystycznie
10. Co jest grane, Davis?, reż. Joel Coen, Ethan Coen
O ile mistrzowska kamera Delbonnela pozwala poczuć nostalgię, jaką twórcy darzą tamte czasy, o tyle muzyka dopełnia dzieła, pozwalając razem z Llewynem usiąść przed mikrofonem z gitarą w ręku. Klasyczne folkowe kawałki napisane przez T-Bone’a Burnetta, a wykonywane przez samego Isaaca, kipią od emocji i umożliwiają nawiązanie kontaktu z bohaterem na płaszczyźnie zupełnie innej niż w większości pozostałych filmów Coenów. […] I w tym tkwi największe zwycięstwo reżyserskiego tandemu. Oferując, jak zwykle, kapitalne dialogi, być może najlepszą w USA pracę z aktorami oraz zabawne, absurdalne epizody, które mogą istnieć jako osobne całości, tym razem postanowili dodać do sprawdzonej mieszanki nieco niespodziewanej empatii. Choć ostatecznie Co jest grane, Davis? obchodzi się ze swoim bohaterem bez pardonu i jest w gruncie rzeczy smutnym filmem, na swój wykrzywiony sposób jest również filmem chwytającym za serce. (Pełna recenzja) Robert Mróz
Coenowie at their best. Precyzyjna konstrukcja tworząca kluczową metaforę przywodzi na myśl Bartona Finka, w którym hotel zamieszkiwany przez protagonistę był zarazem wnętrzem jego głowy. Tutaj podobnie – niemal każdy szczegół ma jakiś naddany sens, który dopełnia znaczenie całości. Oglądając uważnie, szybko zorientujemy się, że tytułowy (z oryginału) insajd odnosi się nie tyle do tak zwanego wnętrza artysty, ile raczej do życiowej sytuacji bohatera, który utknął w martwym punkcie. Powraca ujęcie Llewyna w absurdalnie ciasnym korytarzu, znaczące są nazwy własne zmarnowanych szans (wytwórnia The Gate of Horn, statek The Maid of the Gate), struktura narracji jest nieprzypadkowo zamknięta. W świecie Coenów pozornie błahe dialogi mogą okazać się fundamentalne, jak choćby wynikające z przesłyszenia zdanie Llewyn is a cat i w konsekwencji późniejsze Where is his scrotum? Llewyn nie ma jaj, żeby podjąć decyzję, ruszyć z miejsca, pozbierać się po śmierci przyjaciela i kompana z zespołu. Bezsensowna podróż z ekscentrycznym duetem – aroganckim inwalidą i jego małomównym szoferem poetą – to kino drogi à rebours, w tej historii nic się bowiem nie zmienia. Póki jednak istnieją ludzie, którzy chcą słuchać folku Davisa, a nawet tacy, którzy poświęcają się dla niewdzięcznika, nie jest chyba tak najgorzej. Ta nie-aż-tak-ponura atmosfera fabuły odbija sie w zdjęciach Bruna Delbonnela – utrzymanych w nienaturalnej, szaroburej kolorystyce, a zarazem dziwnie świetlistych. Jeśli dodamy do tego wciąż wybitne poczucie humoru braci, sumą okaże się najbardziej niedoceniony film roku. Maciej Kryński
9. Wilk z Wall Street, reż. Martin Scorsese
Czy w wieku 71 lat można odkrywać nowe filmowe lądy i zaskakiwać oryginalnymi pomysłami? Pewnie można, ale Martin Scorsese stwierdził, że nie trzeba i nakręcił film wedle swojej sprawdzonej receptury. […] Triumf Scorsese ujawnia się właśnie w tym, że ochota na roztrząsanie, czy na pewno każda z pokazanych na ekranie orgii miała miejsce, przechodzi szybciej niż zdążycie wypowiedzieć słowo kokaina i wciągnąć kreskę. […] W nowym dziele Amerykanina liczy się bowiem jedno – tempo. Szaleńczy pęd przez kolejne balangi, machlojki, odloty, rockowe szlagiery, tłumy statystów, pięćdziesięciometrowe tonące jachty, nagie kobiece ciała i tony soczystych fucków. […] Choć w wielu wymiarach nieodkrywczy, jest to film zbyt inteligentnie zrobiony, o dużo większym potencjale komediowym, momentami wręcz onieśmielający skalą, a przede wszystkim diabelsko i przewrotnie przyjemny. Konia z rzędem temu, kto choć przez krótką chwilę nie będzie się zastanawiał, kogo by tu naciągnąć, by zakosztować bezecnych przyjemności, jakie stały się udziałem Jordana Belforta. Robert Mróz
Jordan Belfort z powodzeniem dołącza do hollywoodzkiego korowodu czarnych charakterów w garniturach, a grający go Leonardo DiCaprio umacnia swoją pozycję najbardziej niedocenionego (znów bez Oscara!) współczesnego amerykańskiego aktora. Wilk z Wall Street to obraz przemiany Belforta z podrzędnego bankiera w prawdziwego rekina finansjery. Martin Scorsese oszczędza swojemu bohaterowi sprawiedliwej zapłaty za grzechy, a widzom – dydaktycznej pogadanki o złym kapitalizmie i upadku obyczajów. Zamiast tego rzuca wszystkich w wir bezkarnej zabawy, dobitnie pokazując największą pułapkę opływającego w luksusy, pozbawionego odpowiedzialności życia: ono jest cholernie fajne. Wilk…, mimo trzech godzin, mija jak jeden odcinek serialu i nieważne, jak bardzo wstydzimy się uczestnictwa w tej szalonej, hedonistycznej imprezie – trudno zaprzeczyć, że jednak nam się ona podobała. Marcin Sarna
8. Bogowie, reż. Łukasz Palkowski
Droga profesora Zbigniewa Religi do światowego sukcesu w ratowaniu ludzkiego życia przedstawiona została przez reżysera Łukasza Palkowskiego w iście hollywoodzki sposób – niczym nieustanny i szalony bieg z przeszkodami, które główny bohater przezwycięża pewnością siebie i wytrwałością. Jak w każdym trudnym sprincie, nie brakuje po drodze momentów zawahania i zwątpienia. Pewny jest natomiast kierunek i tempo. Szybkiemu rozwojowi akcji nie towarzyszą żadne retrospekcje czy rozbudowane wątki poboczne, a kadry nie trwają ani sekundy dłużej niż wymaga tego opowieść. Chirurgiczna precyzja! Dynamicznej opowieści towarzyszy niewiarygodna wręcz dawka soczystego, choć niekiedy mocno sarkastycznego poczucia humoru, przerywana scenami, które naprawdę wzruszają. Twórcom udało się także całkowicie wyeliminować patos, dzięki czemu ani przez moment nie odnosi się wrażenia pretensjonalnego potraktowania historii. Całość trzyma za to w nieustannym napięciu. Bartosz Kożuch
7. Wielkie piękno, reż. Paolo Sorrentino
Veto! No pasaran! Non possumus! – kakofoniczna mieszanka buntu i niezgody zadźwięczała mi w uszach, kiedy dowiedziałem się, że Wielkie piękno zajęło dopiero siódme miejsce w naszym rankingu i – o zgrozo! – drugie na liście największych filmowych rozczarowań ubiegłego roku. Arytmetyka ma swoje prawa, które trzeba zaakceptować, aczkolwiek niech będzie mi wolno skorzystać ze swoistego votum separatum. O Wielkim pięknie napisano już tomy długie jak wężyki na imprezach Jepa Gambardelli, w których fani kina i krytycy prześcigają się w komplementowaniu ostatniego dokonania jednego z najlepszych duetów reżyser-aktor od czasu pary Fellini-Mastroianni. Sorrentino i Servillo w Wielkim pięknie wyraźnie i twórczo nawiązują zresztą do dokonań sławnego duetu. Sam film zaś dawno już przestał być nagradzanym na światowych festiwalach czysto kinowym fenomenem. Organizowane są bowiem huczne imprezy w stylu La Grande Bellezza, a w Rzymie powstała nawet trasa turystyczna śladami Jepa Gambardelli (!). Bajkowa podróż głównego bohatera filmu, który między cyrenejskim hedonizmem socjety Wiecznego Miasta a osobistościami Kościoła katolickiego, między nonsensami sztuki współczesnej a próbami adaptowania klasyki, wreszcie między rozpasanym snobizmem a afirmacją niewiedzy poszukuje tytułowego wielkiego piękna. Odpowiednio dobrana muzyka nie pozostawia wątpliwości, gdzie Gambardella, ten wrażliwy esteta i inteligentny dyskutant, znajduje chwile szczęścia. Zaś samo zwieńczenie jego podróży stanowi chyba najważniejszy czynnik wpływający na światowy sukces Wielkiego piękna. Po zakończeniu filmu można bowiem z czystym sumieniem powtórzyć za bohaterem jednego z obrazów Thomasa Vinterberga – Cóż mam powiedzieć? To wszystko jest o miłości. Bartosz Marzec
To jeden z tych filmów, o które się kłócimy:
Zaczyna się epicko – orgiastyczna impreza z okazji 65-tych urodzin głównego bohatera w rytmie piosenki Boba Sinclara Far L’Amore (Club Mix), miejscami przerywanej przez meksykańską orkiestrę. […] Jep, niejako za przykładem Cheyenne’a, a po trosze również Oscara z Holy Motors, rusza w podróż po Rzymie, który jawi się jako miasto rozpusty, przepychu, ulotnego piękna i rozczarowań. […] Byłoby to ciekawe, gdyby przy okazji Sorrentino nie postanowił wziąć pod lupę niemal każdego możliwego tematu, od próżniaczego życia zaczynając, a na sztuce współczesnej i Kościele kończąc. W swojej dwuipółgodzinnej epopei nie daje widzowi chwili wytchnienia, z jednej strony fetyszyzując Jepa jako wysokiej klasy dżentelmena, z drugiej wykrzywiając do granic możliwości obrazy życia społecznego, w które wymierza ostrze krytyki. […] Reżyser skacze po tematach, nie zostawiając miejsca na refleksję, więc w żaden sposób nie można zaangażować się w pokazywane problemy. Żaden z nich nie jest zresztą nowością. Sorrentino z egocentryczną przyjemnością funduje nam przepiękny, ale irytujący pokaz slajdów, którego nie ratuje doskonała gra aktorska Toniego Servillo w roli Gambardelli czy pojedyncze świetne sceny. Monika Pomijan
6. Interstellar, reż. Christopher Nolan
Kosmiczny spektakl został rozpisany przez Nolana na gigantyczne atrakcje, walkę o życie […], akcję na wielu planach niczym w Incepcji i przeplatające to wszystko sceny galaktycznego baletu. Przebogata paleta kolorystyczna i wyczucie ruchu operatora Hoyte van Hoytemy nieprzypadkowo przywodzą na myśl słynne dzieło Kubricka. Nolan otwarcie przyznaje, jak ważny jest dla niego ten film, po obejrzeniu którego zapragnął – w wieku 8 lat – zostać reżyserem. […] W czasach, w których – zresztą, paradoksalnie, za sprawą samego Nolana – wielkie widowiska są albo coraz bardziej mroczne i nihilistyczne, albo ledwie eskapistyczne, potrzebny był hit, który spróbuje nie tylko zachwycić, ale i uwznioślić, do tego w sposób zrozumiały dla wszystkich. Brytyjczyk za sprawą Interstellar zaryzykował bardzo wiele – łącząc tyle różnych elementów, postawił na szali swoją reputację sprawnego, inteligentnego narratora. Jednak, jak sam mówi, trzeba ryzykować, by stworzyć coś wielkiego. I kiedy Matthew McConaughey śmiało zmierza w maleńkim stateczku w stronę czarnej dziury, już wiadomo, że każdy jeden brawurowy krok był nie tylko uzasadniony – był konieczny. Robert Mróz
5. Droga krzyżowa, reż. Dietrich Brüggemann
Niezbadane są możliwości filmowych środków wyrazu. Drogą krzyżową Dietrich Brüggemann udowadnia, że misternie skonstruowany scenariusz, reżyseria skupiona na odpowiednim prowadzeniu aktorów oraz odpowiednio uzasadniona decyzja o niemal całkowitej rezygnacji z montażu pozwalają filmowi zbliżyć się do literacko-dydaktycznego gatunku przypowieści. Najnowsza produkcja Brüggemanna to odważny i udany eksperyment formalny, w dodatku niepozbawiony ważkiej siły oddziaływania. […] Każda z czternastu scen filmu została nazwana zgodnie z tytułem stacji Męki Pańskiej. Dodatkowo unikanie cięć montażowych w połączeniu ze statycznymi ujęciami (w filmie są ledwie trzy symboliczne ruchy kamery) powoduje wrażenie, że oglądamy ścienne przedstawienia rozdziałów drogi krzyżowej, jakie znamy z kościołów katolickich. Doprawdy trudno obojętnie przejść obok obrazów Brüggemanna, które odważnie oraz inteligentnie nawiązują do symboliki religijnej. (Pełna recenzja) Bartosz Marzec
Dietrichowi Brüggemannowi udało się to, czemu nie podołał w Raju: wierze Ulrich Seidl – opowiedzieć nieszablonowo i bez uproszczeń o religijnym fundamentalizmie. Fanatyzm w Drodze krzyżowej wyrasta z małych zdarzeń, uogólnień, kształtuje umysł dziecka, zmienia perspektywę i zakrzywia rzeczywistość tak, by odpowiadała religijnej doktrynie. Brüggemann ma podstawy, by o tym wszystkim opowiadać – sam wychował się w podobnie ultrakonserwatywnej religijnej wspólnocie. Reżyser zachowuje powagę i patrzy na swoich bohaterów, mimo emocjonalnego chłodu, ze zrozumieniem. Na film składa się czternaście zwykle statycznych ujęć odpowiadających stacjom Golgoty. Ta przemyślana forma wzmacnia przekaz, nie pozostawiając miejsca na realizacyjne i aktorskie błędy – tych w Drodze krzyżowej nie uświadczymy. Zagubienie i szaleństwo widać jak na dłoni. Krystian Buczek
4. Mama, reż. Xavier Dolan
[…] forma odgrywa w twórczości Dolana niebagatelną rolę – dość przypomnieć rozpasane pod tym względem Na zawsze Laurence. W Mamie zabiegi, które w przypadku poprzednich filmów Kanadyjczyka mogły być brane wyłącznie za popisówę, tutaj bardzo wyraźnie świadczą o głębokiej świadomości twórczej autora. Co więcej, stanowią świetnie zaaranżowany pomost do jego poprzednich dzieł. […] Dolan łączy w Mamie to, czym epatował przy okazji swoich pierwszych trzech filmów, z tym, czego nauczył się realizując Toma – zmysłową nonszalancję z pokorą wobec podejmowanego tematu. W jego najnowszej produkcji powracają wprawdzie znane motywy – wspomniane sceny tańca, najazd kamery na plecy bohatera jako wyraz opowiadania historii jego oczami, częste zbliżenia, feeria barw – lecz czuć, że twórca dojrzał i nie szarżuje już tak z wielością pomysłów przy realizacji poszczególnych scen. Dzięki temu Mama to też świetny materiał do analizy dialogu z poprzednimi dziełami, zwłaszcza z Zabiłem moją matkę. Monika Pomijan
Xavier Dolan dojrzewa, a wraz z nim dojrzewają jego filmy. Reżyser, powracając do relacji między matką a synem, tworzy rewers debiutanckiego Zabiłem moją matkę. Przebija pusty balonik hipsterstwa (Wyśnione miłości), odbiega od tematu akceptacji osób homoseksualnych (Na zawsze Laurence, Tom), by zanurzyć się w pozornie prostej i szczerej historii. Bohaterowie Dolana w końcu prawdziwie czują, prawdziwie przeżywają swoje dramaty. Miejscami karykaturalną ekspresywność matki i emocjonalnie niestabilnego Steve’a doskonale równoważy postać nieśmiałej sąsiadki. Realizując znaczną część ujęć w formacie 1:1 reżyser skraca dystans do mikroświata bohaterów. Umieszczając w swoim filmie ograne hity lat 90. (White Flag Dido czy On ne change pas Celine Dion) mówi: To muzyka mojego bohatera, a my widzowie wierzymy mu i dajemy się ponieść. A gdy kadr rozszerza się, czujemy razem z bohaterami powiew wolności. Beata Poprawa
3. Tylko kochankowie przeżyją, reż. Jim Jarmusch
Czy kiedykolwiek zatraciliście się w niesamowitej atmosferze miasta po zmroku i nie chcieliście, by nadszedł świt? Jim Jarmusch zaprasza na jedyną w swoim rodzaju nocną wycieczkę w rytm orientalnej muzyki Tangeru i dźwięku gitar Detroit. Wycieczkę, której nie sposób zapomnieć. […] Jednocześnie znika dystans między postaciami a widzem, który błyskawicznie zostaje wciągnięty w tajemniczy świat, gdzie czas nie ma znaczenia. Już na samym początku filmu reżyser pokazuje, że tym, co ma wartość, bez czego wręcz nie da się żyć – szczególnie jeśli mowa o życiu wiecznym – jest sztuka w każdej postaci. […] To właśnie noc wiedzie tutaj prym, stając się jednym z głównych bohaterów i czarując widza swym niebezpiecznym pięknem. Detroit, kojarzone raczej z podejrzanymi typami, przekrętami i handlem narkotykami, jawi się tutaj jako ostoja namiętności. […] Jarmusch ma jedyną słuszną odpowiedź na wszelkie przeciwności losu: wieczna jest tylko noc, a wraz z nią – miłość. Monika Pomijan
Jim Jarmusch stylowy, krwiożerczy i zblazowany. Tylko kochankowie przeżyją rozpoczyna się ujęciem obracających się gwiazd, po którym następuje zbliżenie na poruszającą się w ten sam sposób płytę winylową. Sekwencję uzupełniają oglądane z zenitu sypialnie dwójki bohaterów, a kamera, przez obiektyw której na nie patrzymy… tak, również się obraca. Ta efektowna zbitka montażowa to idealne wprowadzenie do świata zapomnianych i żyjących na uboczu wampirów, które nie są prostackimi krwiopijcami, ale prawdziwymi kołami napędowymi całej ludzkiej cywilizacji – wampiryzm jest tu metaforą kompulsywnego pochłaniania i tworzenia literatury, muzyki oraz sztuki. Jarmusch składa hołd coraz bardziej zglobalizowanej i rozpuszczającej się w wirtualnej rzeczywistości kulturze materialnej. Miejsce akcji – opuszczone dzielnice Detroit, niegdyś prężnego ośrodka kulturalno-przemysłowego – samo w sobie stanowi idealne podsumowanie krytykowanych tu przemian cywilizacyjnych. Można nie zgadzać się z pesymistyczną i sentymentalną wizją autora Broken Flowers, ale nie sposób odmówić jej uwodzicielskiego uroku i żelaznej konsekwencji wizualnej. Marcin Sarna
2. Ona, reż. Spike Jonze
Niewątpliwie największą ciekawostką filmu jest rola Scarlett Johansson, cieszącej się dużym uznaniem w gronie panów, a niekoniecznie docenianej jako pełnoprawna aktorka. W Her występuje jedynie głosem, jednak robi to w taki sposób, że nie byłoby niczym złym, gdyby została za ten wyczyn ozłocona. Jej niski, lekko zachrypnięty głos modulowany na miliony sposobów sprawia, że obecność Samanthy jest niemal namacalna i można zupełnie zapomnieć, że jest to jedynie dźwięk z komputera. Niczym nie ustępuje jej znakomity Joaquin Phoenix, który w ostatnich latach konsekwentnie zmienia swój aktorski wizerunek i pracuje nad rolami coraz bardziej skomplikowanymi i wymagającymi. Podobnie jak w Mistrzu sprzed dwóch lat, tutaj też pokazuje prawdziwą klasę. […] Całość tworzy niezwykle mądry film o ludziach i ich samotności. Reżyser sprawdza, jak daleko jest w stanie posunąć się człowiek, który – choć wciąż opowiada o mocy ludzkich uczuć – sam nie potrafi wyartykułować tego, co powinien. W tym słodko-gorzkim wydaniu nie zostaje nam postawione pytanie, czy kiedyś faktycznie możemy sami spotkać się z takim problemem, a jedynie delikatnie go sygnalizuje. Bo nie chodzi o to, w jakim świecie przyjdzie nam żyć, ale czy wciąż potrafimy kochać. Magdalena Baljon
Bohater filmu Ona Spike’a Jonze’a Theodore jest uosobieniem tęsknoty z dostępem do Internetu. Tęsknoty za miłością, której już nie ma, za Nią. Wspomnienia przynoszą ból rozczarowań i projekcję szczęśliwej miłości do Niej – uwodzącego głosu w maszynie. Jonze tworzy wyjątkowy film o człowieku obdarzonym nieprzeciętną wrażliwością. W pastelowych barwach, przy melancholijnych rymach Arcade Fire wydobywa wszystko, co najpiękniejsze. W kilkunastu słowach i kilku łzach niczym w kapsule zamyka cały smutek i nieszczęście swego bohatera. Theodore zawodowo pisze osobiste listy klientów. Scala wygenerowane przez komputer urywki wspomnień obcych mu osób. Ten najważniejszy list będzie do żony – miłości pierwszej i jedynej. Choć wypowiadając go, zamyka pewien rozdział, wiemy, że Ona będzie zawsze w jego sercu. Bo nie ma Niego bez Niej. Niej w najlepszych wspomnieniach. Beata Poprawa
1. Grand Budapest Hotel, reż. Wes Andreson
Poza niezwykłym spojrzeniem na film jako formę artystycznego wyrazu, Anderson posiada niespotykany dar opowiadania prostych historii w bajkowy sposób, posługując się przy tym doskonale dopracowanymi szczegółami. Grand Budapest Hotel jest bowiem szalenie dopieszczoną wariacją na temat klasycznego kryminału. Widzowie znajdą tu wszystko – morderstwo, kradzież, romans i, jak na pastiszowy charakterek reżysera przystało, trącący naftaliną, nostalgiczny dowcip. […] Gdy widzowie otrząsną się już z tej atmosfery grozy i słodyczy, w oczy rzuci im się niezwykły sposób opowiadania historii. Cały film jest bowiem swego rodzaju hołdem dla sztuki snucia opowieści samej w sobie – cała historia, którą pieczołowicie spisała postać grana przez Jude’a Law, przechodzi przez wiele rąk w formie książki, chociaż jej pierwotna wersja została opowiedziana przez starszego już Zero Mustafę w opustoszałej restauracji hotelu. Oprawiając to wszystko w uroczą, kartonową scenografię, polaną lukrem dowcipu i zamykaną w kolejnych szufladkach szkatułki, Anderson stworzył coś na kształt słynnego deserku Mendla ze swojego filmu – miniaturowy geniusz złożony mnóstwa dopracowanych detali. Aż chciałoby się powiedzieć Anderson’s is the best. Natalia Jankowska
Najnowsze dzieło Wesa Andersona to punkt kulminacyjny jego drogi, podczas której zabawiał widzów niewiarygodnymi zdarzeniami przeżywanymi przez ekscentrycznych bohaterów w iście bajkowych sceneriach. Z filmu na film powiększał paletę charakterystycznych dla niego pastelowych kolorów, by tym razem doprowadzić ją do absurdalnej przesady. Idylliczne życie gości położonego w fikcyjnym środkowoeuropejskim kraju hotelu przerywa tajemnicza śmierć jednej z pensjonariuszek (w tej roli Tilda Swinton, która za zeszłoroczne aktorskie epizody powinna dostać specjalnego, choćby i specjalnie dla niej wymyślonego Oscara) – tyle, że fabuła to zaledwie pretekst do wysnucia karykaturalnej fantazji na temat szlachetnego piękna przedwojennej Europy. Szkatułkowa forma opowieści, zabawa z formatem kadru (przy subtelności Andersona Mama Xaviera Dolana wydaje się zaledwie studencką wprawką) i barwami oraz slapstickowy rytm narracji – to wszystko powoduje, że Grand Budapest Hotel to prawdziwy tour de force amerykańskiego reżysera. A scena przekazywania informacji między członkami Stowarzyszenia Skrzyżowanych Kluczy to najsmakowitszy wizualny cukierek – ślinka cieknie coraz mocniej z każdym kolejnym ujęciem. Marcin Sarna
Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.
Temat dobrze znany, ale zawsze warto poczytać inną opinię
Cieszę się, że mogłem tu trafić.