Patchworki – relacja z 15. Tygodnia Kina Hiszpańskiego
W czwartkowy wieczór zakończyła się warszawska, najbardziej rozbudowana edycja 15. Tygodnia Kina Hiszpańskiego. Jeśli można doszukiwać się w prezentowanych filmach jakiegoś motywu przewodniego, to z pewnością jest nim rozpad tradycyjnie rozumianego modelu rodziny oraz mniej lub bardziej gorzkie tego konsekwencje.
Wątek ten pojawił się już w rozpoczynającej przegląd komedii Jak zostać Baskiem (o filmie więcej pisaliśmy tutaj), jednak był on zaledwie zarysowany, stanowiąc fabularny wytrych ułatwiający zagęszczenie i skomplikowanie fabuły. O wiele mocniej wybrzmiał natomiast w filmie zamknięcia, Wielkiej hiszpańskiej rodzinie Daniela Sáncheza Arévalo. Akcja rozgrywa się w dniu planowanego ślubu Efraima, najmłodszego spośród pięciu braci, z jego wieloletnią, szkolną miłością. Podczas przygotowań do ceremonii wychodzą na jaw kolejne rodzinne tajemnice, związane – a jakże – z sercowymi przygodami poszczególnych mężczyzn. Prowadzi to do finałowego zwrotu akcji, dotyczącego relacji między ich rodzicami i wywracającego do góry nogami wszelkie wyobrażenia o rodzinie. Twórcy filmu robią wiele, by fabułę, jakiej nie powstydziliby się scenarzyści Mody na sukces, uatrakcyjnić i odrzeć z sentymentalnego wydźwięku. Udaje im się to co najwyżej połowicznie – wypełniają film niezliczoną ilością gagów, z których część może wywołać szczery śmiech, ale inne (w szczególności te związane z postacią opóźnionego umysłowo Benjamina) skutkują raczej poczuciem zażenowania. Tym bardziej, że wiele z nich powtarzanych jest do znudzenia, co nie świadczy najlepiej o inwencji twórczej Arévalo, będącego zarazem autorem scenariusza. Niezbyt smaczną wisienką na tym czerstwym momentami torcie jest połączenie akcji filmu z rozgrywanym równolegle finałem piłkarskich mistrzostw świata – zupełnie nieuzasadnione i pozbawione jakiegokolwiek związku z fabułą.
Dużo ciekawszym podejściem do kwestii rozbitej rodziny były zupełnie odmienne stylistycznie Ismael oraz Tylko ja. Tytułowym bohaterem Ismaela jest ośmioletni chłopiec, pragnący odnaleźć swojego biologicznego ojca, Felixa. W tym celu decyduje się na samotną podróż do Barcelony i spędza z tatą jeden dzień, podczas którego nawiązuje więź nie tylko z nim, ale również z niewidzianą nigdy wcześniej (i nieświadomą posiadania wnuka) babcią. Nie podoba się to matce chłopca, oskarżającej Felixa o to, że przed laty zrezygnował z wzięcia odpowiedzialności za dziecko – a więc dziś nie ma do niego żadnych praw. Film Marcelo Pineyro w ciepły, bezpretensjonalny sposób pokazuje, jak podejmowane pod wpływem emocji decyzje mogą zaważyć na całym życiu – nie tylko naszym, ale także innych, bliskich nam ludzi. Na przeciwnym biegunie stylistycznym stał psychologiczny dramat Tylko ja. Jego bohaterka, pracująca w pogotowiu Ana, cierpi na zaburzenie typu borderline – pozornie prowadzi normalne życie, ale boryka się z poczuciem braku własnej wartości, co skutkuje samookaleczaniem i myślami samobójczymi. W tle ukazanych w filmie wydarzeń stoi relacja Any z ojcem, który opuścił rodzinę i ułożył sobie życie na nowo, co również każe zapytać, w jakim stopniu brak emocjonalnej stabilności mógł wpłynąć na stan psychiczny kobiety. Reżyser Fernando Franco skupia się na osobie bohaterki, portretując ją w bliskich, klaustrofobicznych planach – odzwierciedla to stan dziewczyny, z powodu zaburzenia niezdolnej do zainteresowania się życiem innych ludzi. Zgodnie z tytułem, jej świat ogranicza się do własnych potrzeb i problemów, co tylko pogłębia postępującą chorobę.
Przekonanie o tym, że dawne, sztywno ustalone normy i hierarchie nie mają racji bytu we współczesnym, skomplikowanym świecie, przełożyło się nie tylko na tematykę poszczególnych obrazów, ale również na ich formę. 10.000 nocy Ramona Salazara to swego rodzaju film-łamigłówka. Jego bohaterem jest niepozorny młody mężczyzna, którego jedynym zajęciem jest nudna praca w podziemnym garażu. Wraz z siostrą opiekuje się on schorowaną, samotną matką, dominującą nad jego życiem i kastrującą z jakichkolwiek ambicji. Ucieczką od szarej codzienności są oniryczne podróże do Berlina i Paryża, podczas których mężczyzna uczy się życia i rozumienia swoich pragnień. Do pewnego momentu trudno zorientować się, gdzie przebiega granica między rzeczywistością i fantazją, 10.000 nocy sprawia więc wrażenie pretensjonalnej wydmuszki. Jednak z biegiem czasu poszczególne epizody domykają się, zdradzając spójną (choć poszatkowaną i pokazaną w przypadkowej kolejności) konstrukcję fabularną, która odzwierciedla jednocześnie stan umysłu i konkretne potrzeby bohatera. Film Salazara nie łasi się do widza, jest trudny w odbiorze, ale w ostatecznym rozrachunku odpłaca się za poświęconą mu uwagę. Jeśli 10.000 nocy przywodzi na myśl dokonania Terrence’a Malicka, to twórcy Blue lips inspiracji szukali z pewnością w kinie Alejandro Gonzaleza Iñárritu. Film opowiada historie sześciorga niezwiązanych ze sobą ludzi, których losy krzyżują się w przeddzień słynnej gonitwy byków w Pampelunie. Podobnie jak w przypadku filmu Salazara, tak i tutaj zmuszeni jesteśmy do ułożenia fabuły z pojedynczych, podrzucanych przez zespół reżyserski elementów (tym razem w kolejności chronologicznej). Problem w tym, że za taką koncepcją narracyjną nie stoi żadna myśl przewodnia, która nie trąciłaby jednocześnie banałem. Blue lips stylizowane jest na ambitne filozoficzne kino – nie zostało jednak wypełnione żadną sensowną treścią, co skutkuje spektakularną klapą.
Jednak współczesna kinematografia hiszpańska to nie tylko dramaty i komedie obyczajowe, ale także prężnie rozwijające się kino gatunkowe. Jego reprezentantami były m.in. thriller psychologiczny Kanibal Manuela Martina Cuenki oraz sensacyjny 9 mil w reżyserii Daniela Monzona, twórcy Celi 211. Pierwszy z tych filmów (i zarazem jeden z niewielu, który mógł być znany widzom z innych festiwali) to rozgrywająca się w Grenadzie historia utalentowanego i szanowanego przez lokalną społeczność krawca. Skrywa on jednak mroczną tajemnicę – jest seryjnym mordercą, w dodatku niezwykle wybrednym i ostrożnym: na swoje ofiary wybiera wyłącznie samotne kobiety, co gwarantuje mu dyskrecję i ułatwia uniknięcie odpowiedzialności. Jego życie skomplikuje się, gdy pojawi się w nim atrakcyjna sąsiadka, pochodząca z Rumunii Alexandra. Reżyser filmu w ciekawy sposób bawi się tożsamością bohaterów i relacjami między nimi, podkreślając w ten sposób delikatnie wyczuwalną atmosferę grozy i paranoi. Pomimo dość konwencjonalnego posługiwania się środkami stylistycznymi charakterystycznymi dla gatunku, Kanibal trzyma w napięciu do ostatnich minut. Cuenca nie epatuje przy tym przemocą, kierując ciężar filmu w stronę psychologiczno-społecznych refleksji, dzięki czemu staje się on również wdzięcznym przedmiotem do analizy.
Drugi ze wspomnianych tytułów, obecny już na polskich ekranach 9 mil, to ambitne kino sensacyjne poruszające kwestię przemytu narkotyków z Afryki do Europy. Nie jest to jednak klasyczna zabawa w policjantów i złodziei – racje są tu rozłożone w nieco bardziej ambiwalentny sposób. Całą historię oglądamy równolegle z punktów widzenia policjanta Jesusa oraz dwójki przyjaciół, którzy postanawiają zarobić łatwe pieniądze, trudniąc się transportem haszyszu przez Cieśninę Gibraltarską – dystans, jaki muszą w tym celu pokonać, to właśnie tytułowe dziewięć mil. Sposób podejścia do postaci przemytników to jeden z największych plusów filmu: choć mogą oni budzić irytację swoim wyluzowaniem, to jednak okazują się zwykłymi, młodymi ludźmi, których pozytywne nastawienie do życia nie zmienia się nawet po zejściu na złą drogę. 9 mil stanowi głos w dyskusji na temat sensu i sposobu prowadzenia antynarkotykowej wojny, bardzo często uderzającej w najsłabszych i generującej koszty niewspółmierne w stosunku do rezultatów – widać to chociażby w fenomenalnej scenie rozmrażania setek kilogramów ryb w obawie o to, że znajdują się w nich niedozwolone substancje. Warto przy okazji – jak rzadko kiedy – pochwalić polskiego dystrybutora za ingerencję w tytuł filmu. Zastąpił on niewiele mówiące oryginalne El niño (dosłownie dzieciak – przydomek jednego z bohaterów) w taki sposób, by lepiej oddać sens i wagę wydarzeń.
Stałym elementem programu Tygodnia Kina Hiszpańskiego są pokazy filmów z poprzednich lat, pełniących rolę klasyków przeglądu. Tym razem sekcja ta ograniczona została do dwóch tytułów: Życie to jest to oraz Hiszpańskiego cyrku w reżyserii Álexa de la Iglesii. Wraz z jego najnowszą propozycją, Wiedźmami z Zugarramurdi złożyły się one na mini-retrospektywę tego hiszpańskiego reżysera. Groteskowa czarna komedia o grupce złodziejaszków-przebierańców, uciekających przed policją i trafiających do zamku opanowanego przez tytułowe wiedźmy, rozpoczyna się w błyskotliwy i zabawny sposób, ale z czasem grzęźnie w gatunkowych schematach, które nie znajdują tu ani twórczego rozwinięcia, ani przewrotnej reinterpretacji. Tempo akcji okazuje się nieuzasadnione miałkością fabuły, co prowadzi niestety do narastającego dysonansu. Swoje apogeum osiąga on w finale – jego rozmach przywodzi na myśl wysokobudżetowe kino przygodowe spod znaku Indiany Jonesa, ale trudno jest w jakikolwiek sposób przejąć się oglądanymi na ekranie wydarzeniami. Wiedźmy… umacniają wizerunek de la Iglesii jako twórcy, dla którego ważniejsze od fabularnej logiki są nieskrępowane formalne ekstrawagancje, przekraczające niejednokrotnie poczucie dobrego smaku. Być może nie jest to najlepsze wydanie hiszpańskiego kina, ale chęć pokazywania nie tylko ambitnych festiwalowych propozycji, ale także bardziej mainstreamowych, a nieobecnych w polskiej dystrybucji tytułów, z pewnością działa na korzyść organizatorów. Choć nie ustrzegli się oni przed drobnymi błędami organizacyjnymi, to frekwencja na niektórych seansach potwierdza, że Tydzień Kina Hiszpańskiego znalazł swoje stałe miejsce w kalendarzu warszawskich wydarzeń filmowych.
5kilo kultury było patronem medialnym wydarzenia.
Marcin Sarna
Treść z archiwalnej wersji strony, stworzona przez autora bloga.
Tego jeszcze nie było. A może było, tylko mi umknęło? W każdym razie – polecam
że to coś, co zmienia moje spojrzenie na wiele spraw.