Rob Mazurek Pulsar Quartet w Warszawie
W niedzielny wieczór w Pardonie odbył się kolejny z imponującej serii jedenastu listopadowych koncertów. W Warszawie zagrał Rob Mazurek – amerykański kornecista i kompozytor. 9 listopada na scenie klubokawiarni wystąpił ze swoim kwartetem.
Amerykańska grupa zaprezentowała przyjemny, dość prosty set. Rozpoczynając od energicznych numerów, muzycy stopniowo rozwijali skrzydła i z każdym kolejnym motywem grali coraz śmielej. Szybkie, przepełnione wyrazistymi zagrywkami Mazurka utwory przeplatane były spokojnymi, pełnymi przestrzeni melodiami. W takich momentach najwięcej uwagi skupiał na sobie fortepian, który nieczęsto już usłyszeć można w takich składach. Jego obecność akurat w Pulsar Quartet okazała się być jak najbardziej uzasadniona. Dzięki Angelice Sanchez zespół uzyskał zadziwiającą lekkość przechodzenia z agresywnych partii w romantyzm i melancholię, bowiem nie za każdym razem mocniejsze, bardziej rytmiczne fragmenty wybrzmiewały ze spodziewaną siłą. Niekiedy rozchwiane, krzyczące rytmy nie niosły za sobą głębszej treści, nie opowiadały historii, choć, zapewne dzięki doświadczeniu muzyków, miały niezachwianą strukturę.
Najmocniejszą stroną niedzielnego występu kwartetu Mazurka nie były zatem głośne partie lidera, lecz subtelna współpraca muzyków przy delikatniejszych fragmentach. Tam, gdzie fortepian mógł spokojnie zaistnieć rozwijając płynnie melodie, a kornet nie prowadził w pojedynkę głównego motywu, muzycy osiągali najwyższy poziom porozumienia i brzmieli najbardziej przekonująco. Z takiej też fantazji narodziła się solówka Johna Herndona, entuzjastycznie przyjęta przez publiczność. Perkusista doskonale skupił uwagę słuchaczy na swoim instrumencie, w momencie popisu prezentując jego najdelikatniejszą stronę, odwrotnie do reszty występu, podczas którego nadawał muzyce tempo wyrazistymi i dość głośnymi uderzeniami w talerze. Potraktowanie bębnów miękkimi pałkami i niezauważalnie wtrącane rimshoty podchwycone przez resztę grupy (a w szczególności przez rewelacyjny groove basisty) przerodziły się w trwającą jeszcze dobrych kilka minut grę. Co prawda powtarzane w ten sam sposób elementy po chwili się zużyły i zaczęły nudzić, a muzycy nie potrafili wejść na odpowiedni poziom transu, ale właśnie w takich, odrobinę smętnych kolorach najchętniej zobaczyłabym cały występ kwartetu. Trochę szkoda, że mimo wszystko forsowali głośniejsze partie. Gdyby cały wieczór wypełniły refleksyjne, romantyczne dźwięki, w których muzycy czuli się rewelacyjnie, naprawdę można by było odpłynąć.
Alicja Cieloch
Treść z archiwalnej wersji strony, stworzona przez autora bloga.