Soundrive Fest 2014
Soundrive Fest pozostał kameralny. Trochę rodzinny, trochę ekskluzywny – na ten typ festiwalu raczej nie trafia się z przypadku. Soundrive nie atakuje z plakatów nazwiskami i gwiazdami, ale stawia na muzykę i misternie skonstruowane menu koncertowe. Jest to plus i minus tego festiwalu, który wymaga od uczestników zaufania. Mało kto kojarzy więcej niż parę zespołów grających w B90, więc za 90 złotych kupujemy kota w worku. Natomiast z ręką na sercu przysięgamy: jest to kot wyśmienity. Nie ma tam złych koncertów.
Na trójmiejski festiwal zawitaliśmy po raz drugi i po raz drugi nie zawiedliśmy się. Czekało nas jednak kilka zmian. Przede wszystkim festiwal odbywał się trochę później niż w zeszłym roku. Z jednej strony we wrześniu nie myśli się już o tego typu imprezach, a raczej o zbliżającej się jesieni i nieuchronnie nadciągających obowiązkach. Z drugiej – Soundrive w naturalny sposób stanowi formę przejściową między letnimi spędami a jesiennym sezonem koncertów klubowych. Zmiana terminu nie wpłynęła zresztą na jakość zaserwowanego wydarzenia. Niestety zmienił się też entourage i plac budowy, który odcinał klub od zapuszczonych kamienic, zamienił się w świeżutką, nowoczesną obwodnicę. Zniknęła hałda gruzu, na której tak miło było biforkować przed koncertami.
Na szczęście z drugiej strony klub w dalszym ciągu otaczają postindustrialne plenery stoczni z charakterystycznymi (umieszczonymi na plakatach) żurawiami, hangarami i silosami. Przy wejściu na teren wioseczki festiwalowej wita gości klimatyczna czarna wojskowa ciężarówka z wielkimi talerzami radarów. Ciekawym i fajnym rozwiązaniem było to, że na teren wioski może wejść każdy, a bilety sprawdza się dopiero przy wejściu na teren klubu, czyli koncertów. Sama strefa urządzona była doskonale. Odpocząć przy piwku i zaczerpnąć świeżego powietrza można było na fotelach wagonów SKM – chyba jednego z najbardziej rozpoznawalnych symboli Trójmiasta. Święty trunek dostarczali Haineken i Desperados, a jedzenie hipsterskie budki ze świetnym hummusem. Prawdziwą, nieodżałowaną tragedią był natomiast brak didżeja od Desperadosa i jego karkołomnych mash-upów, które, chcesz czy nie, porywały do tańca i stanowiły poważną konkurencję dla zespołów w klubie.
Impreza odbywa się na dwóch scenach i trwa od czwartku do soboty. Początkowo na terenie festiwalu miała być jeszcze jedna scena, jednak zrezygnowano z niej ze względu na słabe nagłośnienie i wprowadzono zmiany w planie koncertów. Oczywiście wprowadziło to nieco chaosu, natomiast dobrze obrazuje podejście organizatorów do muzyki – musi być ją dobrze słychać (tak, Orange, mówimy do ciebie i twoich kosiarek w głośnikach). Jest to jeden z najlepiej oświetlonych i nagłośnionych festiwali, na jakich byliśmy.
Dzień 1
Nowością tegorocznego Soundrive był odrębny dzień poświęcony (prawie) wyłączne polskim zespołom. Na dwóch scenach zgromadzono sporo perełek rodzimej alternatywy. Ten mały przegląd daje obraz tego, co w tej chwili dzieje się na polskiej scenie muzycznej. Niestety niektóre z występujących 17 zespołów nie wychylały się poza bezpieczne indierockowe granie, w którym wyraźnie słychać inspiracje z Wysp. Jednak, na szczęście, wiele koncertów udowodniło, że muzycznie wciąż mamy dużo do zaoferowania.
Wśród zagranicznych gości znalazł się holenderski zespół The Afterveins, który otworzył tegoroczną edycję festiwalu. Z powodu zawirowań organizacyjnych i konieczności zrezygnowania z występów na scenie SEN, show został przesunięty na 17:00. Wczesna godzina i nagła zmiana rozkładu spowodowała, że koncert odbył się w bardzo kameralnej atmosferze. Jednak garstka ludzi, która pojawiła się w klubie B90, wcale nie odebrała muzykom zapału. Wręcz przeciwnie, dźwięk gitar doskonale zapełniał pustkę industrialnego wnętrza. Tymczasem w sali obok podobnie utrudnione zadanie miał pierwszy polski zespół tego wieczoru – Cisza Nocna. I chociaż mała, zaciemniona scena dawała przyjemne wrażenie, że jest już po 22, to było jeszcze za wcześnie na muzykę o nieco przytłaczającym klimacie.
Kolejny trójmiejski zespół – The Esthetics – ze swoim surferskim rockiem wypadł znacznie lepiej. Zresztą lokalna reprezentacja pokazała się od bardzo dobrej strony. The Sunlit Earth pochodzący z Giżycka (ale niewątpliwie dobrze znany na trójmiejskiej scenie) zgromadził znaczną publiczność, która wyglądała na dobrze zaznajomioną z ich indierockowym graniem. Niestety poza tym, że nie można im odmówić świetnego przygotowania, koncert obył się bez niespodzianek. Inaczej było w przypadku Trupy Trupa. Bez wahania można powiedzieć, że to najlepszy występ pierwszego dnia festiwalu. Wyraźnie wyróżniał się na tle innych. Zespół zaprezentował swój nowy materiał, który zapowiada naprawdę interesujący krążek pełen daleko idących eksperymentów. Ich muzyka pochłania sto procent uwagi, przenosi w świat wynaturzonych form, które wyrastają z prostych motywów. Hipnotyzującą atmosferę wzmagały światła prześlizgujące się po betonowych ścianach klubu i minimalistyczne wizualizacje na ekranach. Dodatkowo klimat tworzyły teksty – czasem poetyckie, a czasem pełne drażniących powtórzeń, które sprawiały, że słowa gubiły swój pierwotny sens i zapisywały się mocno w pamięci.
Jednak zdecydowanie najsilniejsza reprezentacja przyjechała ze stolicy. Jako pierwszy z warszawskich wykonawców zaprezentował się Bobby and the Unicorn. I jakkolwiek mam co do niego mieszane uczucia, tak kolejny zespół – The Saturday Tea – brzmiał inaczej, odważniej i ciekawiej niż w wersji studyjnej, chociaż stracił przy tym odrobinę kameralnego uroku. Klimatyczne muzyczne przerywniki i chrypiący głos wokalisty pozwoliły The Freuders stworzyć mroczny, lecz nieprzytłaczający klimat. Poruszający się w stylistyce lo-fi zespół Wild Books nie odchodzi od garażowych naleciałości rodem z lat 90. Ich surowość była miłą odmianą wśród wygładzonych indie-rockowych zespołów występujących w czwartkowy wieczór. Jednak najlepsze organizatorzy zostawili na koniec. Gdy o północy na scenie zjawił się Gonzo and the Prezidents nie sądziłam, że po tak intensywnym dniu będę miała jeszcze energię na zabawę. Zespół teleportował się z Woodstocku 69’. Początkowo nie byłam przekonana do zmanierowanej postawy wokalisty i nie miałam ochoty ruszać się z miejsca. Jego chaotyczna przemowa o halucynogenach (Kto dziś nie jadł grzybków… Wypierdalać!), pióropusz i nieczysty puzon w tle zapowiadały nie tylko psychodeliczną podróż, ale również przerost formy nad treścią. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że obiecujący kandydaci Klubu 28 są też bardzo utalentowanymi i profesjonalnymi muzykami hołdującymi tradycji rocka psychodelicznego. Od pewnego czasu takie zaangażowanie w występy i połączenie muzyki i stylu życia są coraz większą rzadkością, dlatego two thumbs up. Po żywiołowej zabawie udaliśmy się na przystanek SKM żegnani etnicznymi, egzotyczno-słowiańskimi melodiami Miss God, która kończyła swój występ na dużej scenie.
Dzień 2
Rozpoczynający drugi dzień festiwalu Blaenavon wydawał się tylko kolejnym indierockowym zespołem, więc chyba nikt nie spodziewał się tak żywiołowego występu. Najlepszym podsumowaniem jest to, że gitarzysta zakończył koncert z trzema strunami. Z kolei Yuck zagrali koncert na nastoletnim luzie, a muzyką i strojem przywoływali na myśl lata 90. w filmach Linklatera. Bardzo melodyjnie i przyjemnie, chociaż nieco monotonnie. Za to na scenie czuli się chyba swobodnie, skoro na sugestię z publiczności od razu zareagowali zagraniem Rebirth. Po ich występie tłumek powoli przetoczył się do małej sali, w której właśnie zaczęła się najprawdziwsza dyskoteka. Zadbał o to młody Fin Jaakko Eino Kalevi. Beaty rodem z lat 80. uzupełniane o współczesną nutę dawały dużo radości i przełamywały stereotyp o chłodnej fińskiej muzyce.
Kolejną okazję na wysłuchanie elektroniki tego dnia mieliśmy dopiero podczas koncertu Baths. To, co Will Wiesenfeld wraz ze wspomagającym go Morganem wyczyniali za pomocą miliona tajemnych przycisków w swoich super technomaszynach, było czystą magią. W dodatku falsetowe dźwięki wokalu wyśpiewywane (wykrzykiwane?) z jakąś niezrozumiałą lekkością, zapętlane, nawarstwiane i przesterowywane, wprawiały w hipnotyczny trans. Do tej pory nie mamy pojęcia, co tam się tak naprawdę działo
Eagulls, postpunkowa kapela z wyczuwalnymi naleciałościami zimnej fali, tworzyła zupełnie inną energię niż ich indie poprzednicy. Hałaśliwa, atakująca ścianą dźwięku, z której wydobywał sie wściekły głos wokalisty – to muzyka, która natychmiast prowokuje obraz wkurzonej brytyjskiej młodzieży z jakiegoś industrialnego miasteczka w Wielkiej Brytanii. Slaves to z kolei pierwotna, prymitywna moc punk rocka i idealna fuzja między scenicznym występem i muzyką. Dwóch napakowanych półnagich kolesi: walący w talerze i bębny perkusista i wytatuowany giatrzysta skaczący po scenie i wściekle szarpiący struny. Pomimo agresji drzemiącej w ich muzyce, okazała się ona niespodziewanie melodyjna, przypominając bardziej wściekłego rock’n’rolla niż czysty punk. Występ i muzyka były na tyle porywające, że bardzo wiele osób pozostało przy małej scenie omijając niemały kawałek występu Unknown Mortal Orchestra.
UMO zagrali bardzo porządny, technicznie doskonały set. Subtelne i delikatne kompozycje w klasycznym zestawie gitara, bębny, bas, wraz ze wspierającymi się wzajemnie wokalami wszystkich trzech muzyków idealnie mogły ukołysać całą publikę przed opuszczeniem klubu. Zespołowi z powodzeniem udaje się odkopać brzmienia lat 60. i zaadoptować je do naszych czasów. Każdy przyzna również, że posiadają tą specyficzną aurę profesjonalizmu oho, to muszą być jacyś dobrzy muzycy. Także nawet Ci, którzy przyjechali dla innych zespołów, zastygli i wsłuchiwali się z wielką uwagą.
Dzień 3
Ostatniego dnia frekwencja wreszcie dopisała. Tym razem festiwal w stoczni nie musiał konkurować o uwagę z Portishead, a i organizatorzy na ten dzień przygotowali najwięcej smakołyków. King Khan okazał się w pełni zasługiwać na miano króla. Blask jego cekinowej bluzki przyćmił nawet nieco gwiazdę ostatniego wieczoru festiwalu – Austrę. Pióropuszem wynagradzał brak spodni. Wraz z zespołem The Shrines dali niesamowity show, który rozruszał dość do tego momentu statyczną publiczność Soundrive Fest. Scena to dla nich za mało, dlatego muzycy chętnie gościli za barierkami wśród roztańczonej publiczności. Ich funkowo-rockowa kombinacja brzmiała jak tanie miłosne ballady z lat 70., ale trudno odmówić muzycznego kunsztu i zgrania zespołowi z tak bogatym instrumentarium. Podsumowując: queer, love, and silly things.
Pozytywnym zaskoczeniem okazał się występ Islet. Na koncert wybraliśmy się bez żadnych oczekiwań, a dostaliśmy dawkę pozytywnej i naprawdę dobrej muzyki. Muzycy dali z siebie wszystko, wypełniając całą scenę i co chwilę zaskakując publiczność. Ta z kolei z miejsca polubiła sympatycznych Walijczyków i nagradzała ich entuzjastycznymi oklaskami.
Ci, którzy pamiętają zeszłoroczny występ Turbowolf, mogli odczuwać niedosyt. Ale apetyt na ciężkie brzmienia zaspokoił chyba w stopniu wystarczającym występ Planet of Zeus. Po raz kolejny organizatorzy udowodnili, że nie boją się eksperymentów, a tego, co najlepsze, szukają w różnych gatunkach i w różnych krajach. I teraz na pewno każdy, kto miał okazję posłuchać tych mitologicznych heavyrockowców, a z metalem niewiele ma wspólnego, będzie wiedział, że w Grecji scena ciężkich brzmień jest wyjątkowo silna. Bo taki koncert trudno zapomnieć.
Powodów do narzekań nie mieli też fani bardziej melodyjnego grania i pięknych żeńskich wokali(stek). Począwszy od pełnej wdzięku liderki Fear of Man, która, czule śpiewając do mikrofonu, zarażała publiczność swoim urokiem, przez obdarzoną genialnym głosem Samaris po gwiazdę wieczoru zamykającą 3. edycję festiwalu – Austrę. Ta ostatnia w tajemniczym kapeluszu i błyszczącej bluzce roztaczała swoją magię. Licznie zgromadzona publiczność poddawała się całkowicie jej władzy i tańczyła do pięknych, melodyjnych utworów. Część jednak rozsiadła się na pufach i z wyrazem rozmarzenia na twarzach przysłuchiwała się w spokoju ostatnim dźwiękom Soundrive Fest.
tekst: Anna Ślusareńka i Teodor Klincewicz
zdjęcia: Teodor Klincewicz
Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.
Twój blog to prawdziwy skarb.
Twój blog jest moim codziennym dawkiem pozytywności.