Szukając siebie, czyli o polskim kinie młodych
W ubiegłym roku na pytanie Krytyki Politycznej: czego brakowało ci w polskim kinie po 1989 roku? jeden z respondentów odpowiedział: zabrakło mi przede wszystkim lustra, w którym mogliby przejrzeć się widzowie dwudziestoparoletni. Przybijam mu piątkę, bo czuję to samo – przez długi czas ani siebie, ani nikogo choć trochę do mnie podobnego w naszych filmach nie widziałem. W ostatnich dwóch latach pojawiło się wszakże kilka tytułów, które jeszcze przed wejściem na ekrany zdawały się obiecywać, że ten stan rzeczy zmienią.
Mam dwadzieścia parę lat, lecz to nie precyzyjnie określony i równy mojemu wiek bohaterów jest dla mnie najważniejszy, gdy mówię o filmach-zwierciadłach. Zależy mi na postaciach, które coming of age mają już za sobą, ale nie w głowie im jeszcze małżeństwo, pieluchy i sadzenie drzewa. Mogą to być dwudziestoletni studenci albo i trzydziestolatkowie, którzy nadal wynajmują mieszkania na spółkę ze znajomymi. Kiedy o takich ludziach opowiadają twórcy młodzi – sami będący w podobnej sytuacji bądź dobrze ją pamiętający – zakładam, że wiedzą, co mówią. Jacy są więc bohaterowie Ireneusza Grzyba, Bodo Koxa czy Krzysztofa Skoniecznego?
Przede wszystkim nieprawdziwi. Nie pracują, bo siedzą w szafie (Dziewczyna z szafy), a jeśli pracują, to w fabryce pudełek bądź zajmują się zbieraniem po domach niepotrzebnych gratów, by sprzedać je na pchlim targu (Małe stłuczki); unikają dotyku (Małe stłuczki) lub jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi (Dziewczyna z szafy); dokucza im wybiórcza amnezja, a gdy chcą poderwać dziewczynę, zlecają to przystojniejszym znajomym (Heavy Mental). Nie wszystko to daje się wytłumaczyć prawami komedii. Wciąż czekający na oficjalną premierę film Sebastiana Buttnego nie opowiada przecież historii z przymrużeniem oka godnym Odlotowego duetu, jak mogłoby wynikać z opisu zawiązania akcji. Podobnie rzecz ma się z melancholijnymi, momentami wręcz posępnymi Małymi stłuczkami, w których główny wątek jest bez mała melodramatyczny.
Małe stłuczki
Przypadek filmu Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba wydaje się znamienny dla szerszego zjawiska. Małe stłuczki tkwią w rozkroku między poetyką szarej nudy dnia codziennego a dziwną groteską – standardem jest, że całkiem zwyczajną rozmowę bohaterów w typowej, zapyziałej pizzerii z boazerią i automatami do gry przerywa nagle kuriozalna scenka rodem z kabaretonu na TVP Rozrywka. Niekonsekwencję widać także w konstrukcji głównych postaci, którymi na pierwszy rzut oka są zupełnie przeciętni młodzi ludzie, ale szybko okazuje się, że cierpią oni na jakiś irytująco wymuszony ekscentryzm. Asia i Kasia są tak zmanierowane i zblazowane, że chyba nawet bohaterki Ghost World nie wytrzymałyby długo w ich towarzystwie. Pomysł na te postaci sięga zresztą offowych Drucików, gdzie nonsensowne rozmowy dwóch przyjaciółek wypełniają większość czasu ekranowego. Małe stłuczki wyglądają jak technicznie podrasowana kontynuacja, która aż prosi się o podtytuł: Głupia i głupsza bardziej. Mocno wierzę, że my tacy wcale nie jesteśmy.
Nawet w filmach utrzymanych w tonacji śmiertelnie poważniej, poruszających nadal palące kwestie społeczne, bohaterowie i ich rzeczywistość zdają się kompletnie zmyślone. Tak jest w przypadku Płynących wieżowców Tomasza Wasilewskiego, gdzie wyrzeźbieni na pływalniach geje uprawiają ostry seks w bramie, a partnerka jednego z nich wchodzi w zmowę z jego matką, by wybić mu z głowy homoseksualizm. Polska może i wciąż jest dość zacofana światopoglądowo i nieszczególnie tolerancyjna, niemniej wykonywane na chłodno egzekucje gejów w podziemnych parkingach to już raczej abstrakcja.
Płynące wieżowce
Zaborcza i władcza matka z Płynących wieżowców to tylko jedna z wersji uciążliwej rodzicielki, jakie proponują młodzi filmowcy. Inną poznajemy w Małych stłuczkach – mama Piotra to infantylna dziwaczka, która udaje chorą, obwiązując głowę bandażem, żeby skłonić syna do odwiedzin i razem z nim zorganizować uroczystość pogrzebową gołębia (sic!). Starsi ludzie na ogół pokazywani są tu jako nienormalni bądź odpychający – Asia i Kasia patrzą na właścicieli mieszkań, które likwidują, jak na kosmitów. Nie nawiązują z nimi żadnej głębszej relacji, zdają się zupełnie odseparowane od ludzi w innym wieku. Podobnie w Dziewczynie z szafy, gdzie jedyną w zasadzie przedstawicielką starszego pokolenia jest sąsiadka – wredny moher, który między zdrowaśkami odmawianymi z ojcem prowadzącym śmieje się z nieuleczalnie chorych (i jak takiej nie schować dowodu…). Paradoksalnie, najbardziej normalnych i poczciwych ludzi po czterdziestce spotyka z rąk młodych najsurowsza kara (Hardkor Disko). Jeśli ja narzekam, że nie mogę się odnaleźć w rzeczywistości tych filmów, to co mają dopiero powiedzieć moi rodzice czy dziadkowie?
Załóżmy jednak, że wszystkie te absurdy i zniekształcenia służą innego rodzaju prawdzie, a twórcy zamiast lustra stawiają przed nami krzywe zwierciadło, uwypuklające to, na co zwykle nie zwracamy uwagi (w końcu wykręceni myśliciele z przedmieść u wczesnego Linklatera mówią o ówczesnym pokoleniu coś, co umknęłoby w społecznym realizmie). Co w takim razie skrywa szafa z filmu Koxa? Nie dowiadujemy się przecież, czy jej rezydentka to ten sam przypadek co skrzywdzony przez matkę protagonista debiutu Mariusza Grzegorzka. Skąd bierze się skrajna mizantropia bohaterki? Nie wiem, mam tylko nadzieję, że nie z surowej oceny świata wypełnionego stereotypami – od wspomnianej faryzeuszki zza ściany po pustawą autorkę sztuki nowoczesnej. O bohaterach Hardkor Disko wiemy też niewiele ponad to, że ona lubi melanżować, a on mordować, chociaż Skonieczny w wywiadach utrzymuje, że to reprezentanci jakiegoś rzeczywistego pokolenia. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co ta fantazja o dziewczynie, która lubi ostro, i groźnym nieznajomym z apetytem na destrukcję ma wspólnego z porównawczą analizą dwóch generacji (hardkoru oraz disko, jak nazywa je sam reżyser). No i wreszcie, co chcą nam wmówić Gowin i Grzyb? Że nie mamy nic do powiedzenia (poza relacjonowaniem snu, w którym całowaliśmy się z borsukiem)? Że jesteśmy tak nieciekawi, iż wszelkie próby pokazania, że jest inaczej, wypadają pretensjonalnie?
Hardkor Disko
Jeśli za reprezentantów naszej generacji uznać wymienionych tu twórców, to może faktycznie nie mamy do przekazania nic specjalnie interesującego. Bo tak naprawdę wszystkie te filmy zdają się mówić więcej o ich autorach niż o kimkolwiek innym. Możemy na przykład z dużą precyzją określić, jakie filmy lubią – czyli głównie komedioworomantyczny Sundance i trochę skandynawskich komedii w rodzaju Zakochani widzą słonie. Nawet jeśli Skonieczny woli raczej hardkorowe rzeczy, nadal będzie to kino modne zwłaszcza wśród młodych – tu możemy wskazywać jeszcze konkretnych filmowców: Gus Van Sant, Nicolas Winding Refn, Gaspar Noe, Harmony Korine. Nie byłoby w tych upodobaniach oczywiście nic złego – są bardzo zbieżne z moimi – gdyby nie to, że Hardkor Disko, jak i pozostałe z omawianych tu obrazów, sprawia wrażenie jałowego, i być może też bezwiednego, przedrzeźniania ulubionych nurtów, stylów czy nawet poszczególnych filmów i scen, pracując na pogardliwą łatkę indie-polo. Widać, że poza kinem niewiele naszych młodych autorów zajmuje. W głębokim offie zdają się mieć politykę, nie kumają sztuki współczesnej, nie za dużo czytają, są kiepskimi obserwatorami. Ktoś powie: czyli wszystko się zgadza, są tacy sami jak większość z nas. Jeśli tak, to co wobec tego sprawia, że to właśnie oni robią filmy?
Nie można odmówić im wrażliwości na plastyczną warstwę kina, nawet jeśli i w tym aspekcie nie unikają niepotrzebnych cytatów czy opatrzonych klisz. Potrafią na przykład bawić się i żartować obrazem (Dziewczyna z szafy) albo wykorzystać fotogeniczność scenerii (Hardkor Disko, Małe stłuczki). To wystarczy, żeby bez pomocy solidnego scenarzysty kręcić teledyski do kawałków Gurala czy Enchanted Hunters, ale do pełnometrażowych filmów potrzeba dobrze napisanych historii. Ponieważ w gruncie rzeczy nie jestem zwolennikiem generalizujących poglądów na temat specyfiki danego pokolenia, sądzę, że wśród młodych scenarzystów znajdą się talenty do wiarygodnego odtworzenia znajomych realiów i poczynienia paru niebanalnych obserwacji. A jeśli nie, czemu by nie zwrócić się do starszych, bardziej doświadczonych twórców? W końcu ostatnio najbardziej bezpretensjonalny, pozbawiony fałszu portret dwudziestoparolatki wyszedł spod ręki filmowca starszego od swojej bohaterki o co najmniej dekadę (Ki).
Maciej Kryński
Treść z archiwalnej wersji strony, stworzona przez autora bloga.
To powinni przeczytać wszyscy. Dlatego zapraszam do lektury
Tego jeszcze nie było. A może było, tylko mi umknęło? W każdym razie – polecam