Film i KinoKULTURA I SZTUKA

Powrót króla

Mimo że tytułowy potwór mierzy ponad sto metrów, motywem przewodnim filmu Garetha Edwardsa jest ukrywanie. Na Godzillę trzeba czekać bardzo długo, a by zobaczyć ją w pełnej krasie – jeszcze dłużej. Ryzykowne podejście, jednak młody reżyser wygrywa, bo bez ogródek pyta: Jakiś problem?

W swoim nakręconym za ledwie 100 tysięcy dolarów debiucie Strefa X Edwards niemal do końca unikał pokazania potężnych obcych. Powód wydawał się oczywisty – budżet. Po co więc stosować podobną taktykę w filmie za 160 milionów? Widocznie kryło się za nią coś więcej niż tylko ograniczenia finansowe. Podążając śladami japońskich kreatorów najsłynniejszego kaiju, Amerykanin zdaje się dobrze rozumieć, że Król Potworów nie zasługuje na błahe obsadzenie w roli generatora demolki. Wręcz przeciwnie – należy mu się szacunek. Szacunek należy się bowiem naturze, tej sile, o której doktor Serizawa (Ken Watanabe) mówi, że największym błędem człowieka jest przekonanie, że ją kontroluje, podczas gdy jest dokładnie odwrotnie. Wszakże Godzilla nie występuje tu jako bezmyślny huragan, ale jako strażnik naturalnego porządku, który wkracza do akcji, gdy głupi ludzie budzą do życia przerażające MUTO (Massive Unidentified Terrestial Organisms – wiwat na cześć amerykańskich skrótowców!). Godzilla ma cel. A homo sapiens są tylko maleńkimi mrówkami, które muszą pogodzić się z tym, że prawdziwa walka rozgrywa się ponad ich głowami, poza ich zasięgiem.

Zanim jednak w pełni jasne stanie się, że w ten właśnie sposób Edwards stara się zastąpić lęki ery atomu, z których wykluła się oryginalna Godzilla (1954), reżyser ukryje jeszcze parę rzeczy. Fantastyczna czołówka złożona z archiwalnych i stylizowanych na takowe zdjęć oddaje hołd obchodzącemu 60. urodziny nestorowi monster movies. Przy okazji – pokazując zamazane tajne informacje o jakichś dziwnych wydarzeniach – wprowadza w narrację, która wychodzi od tajemniczego wypadku. W jego konsekwencji wali się elektrownia atomowa Janjira i ginie żona doktora Joe Brody’ego (Bryan Cranston), który nie może uwierzyć, że była to zwykła awaria. Nawet 15 lat później nie ustaje w poszukiwaniach, co sprawia, że jego syn, saper Ford (Aaron Taylor-Johnson), musi wyciągać go z japońskiego aresztu. Tak się bowiem składa, że sprawiający wrażenie wariata Joe ma – rzecz jasna, w końcu to blockbuster – rację i rząd do spółki z naukowcami ukrywali istnienie insektoidalnej bestii (czyżby inspiracja jednym z najciekawszych kaiju, Mothrą?). Rozpoczyna się piekło, ale kamera wciąż uważnie śledzi raczej ludzi niż potwory. I tu kolejna zagadka, tym razem niestety przez twórców niezamierzona – dlaczego aktorzy tak znakomici jak Watanabe, Cranston, Elizabeth Olsen, Sally Hawkins czy Juliette Binoche grają tak papierowe postacie? Japończyk był oczywiście potrzebny, by jako pierwszy powiedzieć złowieszcze Gojira! Cranston i Olsen co prawda błyszczą w wąsko zdefiniowanych, wyciętych równo z szablonu rolach, ale to za mało, by nasycić sztampową historię o rozłączonej rodzinie czymś więcej niż tylko odrobiną emocji. Tym bardziej, że Taylor-Johnson w głównej roli imponuje wyłącznie muskulaturą, repertuar min ograniczywszy do zawziętej i zasępionej.

Można pokusić się o przewrotną ocenę tej niedoróbki. Pamiętajmy bowiem, że bohater jest tu tylko jeden i całą narrację uformowano tak, by to On się tu liczył. Płaskie postacie ludzkie działają tym samym na korzyść Godzilli, której wystarczy jedno komputerowo wygenerowane spojrzenie, by wywołać natrętną myśl, że pod twardą łuską kryje się niemały mózg i całkiem sporo emocji. Moment, w którym bestia wydaje swój pierwszy ryk, działa tym lepiej, że, jako się rzekło, nadchodzi bardzo późno. Mało Godzilli w tej Godzilli. Nawet pierwsze starcie z MUTO pokazane jest dosłownie przez sekundę przez uchylone wrota bunkra, z którego zerkają przerażeni ludzie. Mimo lamentów wielu fanów, działa to jednak wyłącznie na korzyść filmu, pokazując przy tym, jak dobrze Edwards odrobił pracę domową i zrozumiał swojego bohatera (w przeciwieństwie do reżysera wersji z 1998 roku, Rolanda Emmericha, który zrozumiał chyba tylko Park Jurajski). Stosując zabieg analogiczny do tego użytego w Strefie X, korzysta też z dorobku japońskich realizatorów z Toho (z którymi pozostawał w kontakcie w trakcie produkcji), dając widzom tylko krótkie przebłyski – ujęcia łusek, pazurów, zamglonej sylwetki. Jednym słowem: bezczelnie igra z oczekiwaniami. I gdy pragnienie ujrzenia Godzilli, która w końcu coś porządnie rozwali, staje się niemal nie do zniesienia, przychodzi czas na finałową walkę między potworami. To właśnie staranne rozplanowanie akcentów sprawia, że ten pojedynek gigantów robi… cóż, kolosalne wrażenie. A Godzilla nie staje się tylko kolejnym bezimiennym kaijiu z Pacific Rim, ale właśnie tym przerażającym Królem Potworów, jakim wymarzyli go sobie jego twórcy. Niedostępnym na zawołanie, pojawiającym się tylko wtedy, gdy uzna to za stosowne.

Fundamentalne znaczenie w tej układance ma koncept plastyczny. Edwards, który karierę filmową zaczynał jako spec od CGI, po raz kolejny pokazuje nieprzeciętny zmysł wizualny, do którego dostosował się operator Seamus McGarvey, znany przede wszystkim z Avengers i filmów Joe Wrighta (Pokuta, Anna Karenina). Nie ma tu jaskrawych kolorów, którymi kipią produkcje Marvela, wszystko jest posępnie, apokaliptycznie zszarzałe, oczekujące na destrukcję. Od pewnego momentu niebo spowijają już tylko czarne chmury, z którymi kontrastuje pożoga trawiąca walące się w gruzy San Francisco. Tak jak mało w Godzilli humoru w dialogach, tak niewiele w niej oddechu wizualnego. Spójność świata przedstawionego w dość paradoksalny sposób podkreśla technologia 3D. Cyrkowych efektów nie ma tu zbyt wiele, natomiast zdecydowanie na korzyść działa cecha trójwymiaru, którą tradycyjnie obrzuca się błotem – przyciemnianie obrazu. W tym mrocznym krajobrazie moc Godzilli jest niemal namacalna, podkreślana przez znakomitą muzykę Alexandre’a Desplata, daleką od typowo zimmerowskiego podejścia do wysokobudżetowych dźwięków (zdziwią się też ci, którzy kojarzą tego pana tylko z dzieł Wesa Andersona). Zresztą sam projekt najsłynniejszego monstrum świata i jego przeciwników to z pewnością jedna z najbardziej ekscytujących rzeczy, jakie w tym roku zawitają na nasze ekrany. Bo też i do tego sprowadza się największy sukces Edwardsa – po wielu latach posuchy Godzilla znów ekscytuje. Nie da się ukryć: prawdziwy powrót króla.

Robert Mróz

Godzilla

reżyseria: Gareth Edwards

premiera: 8 maja 2014 (świat), 16 maja 2014 (Polska)

produkcja: Japonia, USA

Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.

Jeden komentarz do “Powrót króla

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *