Szczęśliwa trzynastka – relacja z Heineken Open’er Festival 2013
Do historii przeszła dwunasta edycja festiwalu Heineken Open’er w Gdyni. Mimo luk w line-upie, droższych biletów i gróźb ze strony meteorologów, miejsca na polu namiotowym zostały wyprzedane. Na teren lotniska Babie Doły w tym roku szczególnie licznie przybyli goście z zagranicy (dla nich wciąż jest tanio), a największy ścisk odnotowano w sobotę, w dniu koncertu Kings Of Leon.
Trzeba przyznać, że organizacyjnie wszystko się udało. Chociaż kilka śmiesznych, powiewających folią malarską namiotów zwiastowało ulewy, letnia pogoda jak na zamówienie – pojawiła się w dzień przyjazdu, zniknęła dopiero koło 9 lipca, a przelotne opady stanowiły bardziej ukojenie niż utrapienie. Samo pole namiotowe w tym roku było wyjątkowo przyjazne, a na terenie festiwalu nie zabrakło zeszłorocznego punktu spotkań – wielkiego kawałka tęczowej sztuki w samym centrum Babich Dołów. Mimo wszystkich tych rzeczy, do których tęskniliśmy przez rok, edycja jak zwykle różniła się od poprzednich. Zaczynając od muzycznego line-upu (było trochę więcej alternatywnych zespołów, mogących sprawdzić się równie dobrze na scenach OFF Festiwalu w Katowicach), przez dodatkowe atrakcje, które najprawdopodobniej zostaną rozszerzone w nadchodzących latach – prezentacje (udało nam się być na krótkim pokazie autopromocji pewnej agencji reklamowej na wygodnych pufkach), spektakle, muzeum, sceny designu, jak zwykle fashion stage i coraz ciekawsze seanse w festiwalowym kinie, aż po sprawę najważniejszą – koncerty. Mamy na sumieniu kilka wpadek, nie wszystko co zakreślone w naszej książeczce weszło w życie (liczymy, że Disclosure jeszcze wpadną), ale edycję zaliczamy do udanych. Bardzo. Tak było – bez podziału na dni, po kolei, koncertami, wszystko na co zdążyliśmy.
Dawid Podsiadło
To był jedyny raz, kiedy Tent Stage wypełnił się po brzegi o tak wczesnej godzinie. Dawid okazał się być sensacją i słusznie – ze spokojnej, stonowanej płyty udało mu się wyciągnąć jak najwięcej. Widać było, że muzycy do serca wzięli sobie występ na festiwalu – żadnych swetrów, żadnych niedociągnięć, a wokalista mimo tremy poradził sobie świetnie z tak sporą publicznością. Na żywo wypada jako sympatyczny facet, który nadużywa pozytywnych epitetów, ale byłoby dziwne, gdyby słuchaczom nie udzielił się jego dobry nastrój. Poleciały wszystkie mniej lub bardziej znane kawałki, a z niespodzianek – świetna aranżacja anglojęzycznej wersji Trójkątów i kwadratów i zakończenie z pompą – Nieznajomego zaśpiewali prawie wszyscy, co wzruszyło chyba nie tylko Dawida.
Mikromusic
Wrocławska formacja to kolejna klasa na scenie namiotowej. Spokojne aranżacje na żywo doskonale współgrały z delikatnym, kobiecym głosem Natalii Grosiak. Muzycy uśmiechali się podczas koncertu, dziękowali, zapowiadali piosenki, nawiązując niepowtarzalny dialog z tłumem. W nienachalny sposób zapisali się w pamięci większości festiwalowiczów, a zadanie to nie należało do najłatwiejszych – grali pierwszego dnia i to niemal na wstępie. Już mieliśmy uciekać na Editorsów, gdy zabrzmiało Takiego chłopaka, a zaraz potem Niemiłość. I trzeba było zostać.
Editors
Grupa z Birmingham dała dobry koncert, chociaż trzeba przyznać, że kiedyś występy Editorsów byłyby bardziej porywające. Pora była nie do końca dla nich, ale mimo to zespół starał się dać z siebie wszystko. Thomas Smith rzucił kilka ciepłych słów w stronę publiczności (nagrodzonych oczywiście aplauzem) i chociaż tłum reagował entuzjazmem również na kawałki z nowej (całkiem niezłej) płyty, największe ożywienie wprowadzały dobrze znane przeboje – Smokers Outside the Hospital Doors, The Racing Rats czy zagrany na koniec Papillon.
Savages
Dla wielu odkrycie festiwalu. Chociaż dziewczyny rok wcześniej występowały na OFFie, dopiero teraz wzbudziły tak ogromną sensację. Żadnego bratania się z publicznością, bez natarczywych podziękowań i łechtania ego tłumu – czysty spektakl. Skupioną Jehnny Beth, która wygląda jak żeńska wersja Iana Curtisa (z tym samym obłędem w oczach), można było dojrzeć błąkającą się między ludźmi już podczas występu Mikromusic. Prawdziwe wrażenie zrobiła dopiero na deskach Tent Stage’u – cała na czarno, w różowych szpilkach, z błyskiem w oku serwująca beznamiętne zapowiedzi między kolejnymi piosenkami. Od poprzedniej wizyty w Polsce udało jej się wypracować własny, bardziej kobiecy ruch sceniczny (paniom zarzuca się nadmierne kopiowanie, jednak trzeba im przyznać, że jeśli z czegoś czerpią, to z najlepszych i z niezwykłą klasą), a zespół udowadnia, że prawdziwą charyzmę prezentuje dopiero na żywo. Utwory wybrzmiały z niepowtarzalną mocą, a wrażenie girl power potęgował śpiew Jehnny na wysokich tonach, przeradzający się pod koniec większości piosenek w przejmujący pisk. Zostaliśmy do końca.
Blur
Jeden z najbardziej oczekiwanych koncertów całego festiwalu. I słusznie, bowiem aż 23 lata czekaliśmy na przyjazd Damona Albarna z jego legendarnym zespołem. I chociaż trudno zaliczać ten występ do najlepszych, które mieliśmy okazję w Gdyni zobaczyć, z pewnością należy do tych bardziej udanych, głównie z powodu publiczności. Mimo że forma Blur nie była tak wysoka, jak można by oczekiwać, widać było, że tłum dodaje Albarnowi energii, nie bacząc na godziny wystane pod barierkami tego gorącego dnia. Setlista złożona z samych hitów, fani przebrani za niebieskie kartony po mleku (dziewczyny widziane wcześniej w centrum Gdyni, pozdrawiamy!), wyśpiewane wspólnie Tender czy Song 2, od którego zatrzęsła się ziemia na Babich Dołach – najwięksi fani z pewnością nie narzekają, a wszyscy wychowani na Leisure czy Parklife będą wspominać z łezką w oku.
Crystal Castles
Attention! Step back. The crowd in the first row is being crushed. – mimo braku tlenu, późnej godziny i ogromnego ścisku, publiczność dała za wygraną dopiero po krótkiej interwencji ze sceny. Gdy cofnęliśmy się o krok, Alice Glass szybko nadrobiła spóźnienie, rozkręcając imprezę nawet w tylnej połowie sceny namiotowej. Zaczęło się od Plague i Baptism, w których perkusja i basy zostały tak podkręcone, że próżno szukać podobnej mocy na płytach. Nie zabrakło hitów z pierwszych LP (Crimewave, Alice Practice) i energetycznych, nowszych kawałków z III. Na koniec idealna okazała się Not In Love i chociaż głos Alice jak zwykle był słabo nagłośniony (wokal na koncertach CC stanowi raczej tło niż punkt główny), publiczność bawiła się świetnie.
Arctic Monkeys
Zdecydowanie zmyli niesmak koncertu z 2009 roku. Małpy wróciły w formie, Alex Turner w swojej kolejnej muzycznej inkarnacji jest chudym Elvisem w żakiecie a’la David Bowie, a perkusista nie przejmuje się niczym i gra w dresie – wygoda najważniejsza. Setlista (aż 21 kawałków!) była potężną dawką hitów rozszerzoną o nowe piosenki (na wejściu Do I Wanna Know?, a mniej więcej w połowie koncertu finezyjnie zapowiedziane Mad Sounds) z uprzejmościami rzucanymi w stronę publiczności (które, chociaż ponoć są powtórką z całej koncertowej trasy, również w Polsce sprawdziły się dobrze). Tłum szalał pod sceną, a zespół bez zbędnego oczekiwania spełnił prośby o bis. Zakończyli spokojnym 505, pozostawiając po sobie u jednych radość, u drugich niedosyt (brak The View From The Afternoon). Mimo wszystko wrażenie zrobili tak dobre, że nawet drobna pomyłka w tekście gdzieś w trakcie bisów została zbyta śmiechem.
Nick Cave and The Bad Seeds
Najlepszy koncert festiwalu. Po Nicku Cave’ie już nic lepszego nie miało prawa się wydarzyć, dlatego koło godziny drugiej tłumy ruszyły do namiotów i domów po prostu spać. Każdy kto oczekiwał spokojnego występu w stylu dziadków rocka bardzo się pomylił. Artysta pokazał tak niewyobrażalną klasę, że emerytura zdecydowanie nie jest mu straszna, a wszyscy młodzi wykonawcy powinni się od niego uczyć. Mimo skręconej na Glastonbury kostki nie oszczędził fanom swojego charakterystycznego demonicznego tańca. Nie starał się nadmiernie o kontakt z publicznością, ten pojawił się sam, nawet ochocze wstępowanie w tłum i bezgraniczne zaufanie (Cave nie dał się trzymać ochroniarzom za spodnie, bezpardonowo klęczał na rękach ludzi) były zupełnie nienachalne i miały w sobie niezwykły ładunek osobliwej energii. Również fani, którzy przejrzeli wcześniej setlisty (włącznie z niżej podpisaną) mogli się zdziwić – Australijczyk nie praktykuje stałych pozycji odbębnionych z góry na dół, mało tego – słuchacze otrzymali dokładnie to, czego chcieli. Kiedy ostatnio zdarzyło Wam się granie na życzenie? Fantastyczne „Co chcecie usłyszeć?” rzucone ze sceny? Dostaliśmy Red Right Hand, bardziej energetyczne wersje piosenek z najnowszej płyty (rewelacyjna na koncercie wersja Jubilee Street), momenty wyciszenia przy rozbrajającym People Ain’t No Good (mnóstwo tańczących par dookoła!) czy Push The Sky Away i co najważniejsze – najprawdziwszy bis na świecie. Łzy i podziękowania.
Rebeka
Duet jest kolejnym dowodem na to, że elektronika na koncercie może brzmieć jeszcze lepiej niż na płycie. Z występu na występ utwory Rebeki przechodzą metamorfozy – tym razem zagrali prawie wszystkie piosenki z niedawno wydanego debiutanckiego albumu, by zachwycić swoją wczesną publiczność na Tent Stage’u. Miejscami zostało przedobrzone, bo delikatniejsze utwory spokojnie mogłyby zostać nietknięte i sprawdzić się na scenie tak samo dobrze, jak te żywe (Hellada pod koniec). Jedynym naprawdę dużym minusem występu była zbyt wczesna pora – paradoksalnie te wczesne sloty miały być dla polskich muzyków najkorzystniejsze (zdecydowana mniejszość zrezygnuje z headlinera na scenie głównej, by pobiec na coś polskiego przed północą), jednak dla Rebeki najlepszą porą byłoby już po zmroku, gdy mroczniejsze piosenki mają silniejszy wydźwięk, a ich syntetyczny styl zrobiłby większe wrażenie.
Queens Of The Stone Age
Chyba niewielu nie wiązało żadnych nadziei z tym koncertem. Niestety należymy do zwiedzionych. Miała być klasa wlepiona na ślepo i głucho, ogień i rock, jakiego Babie Doły jeszcze nie widziały. Ale był tylko Josh Homme, taki zmęczony, taki ogolony, z tym sztucznie luźnym papierosem i beznadziejnymi frazesami rzucanymi ze sceny. Że polska publika najlepsza na świecie? Jejku, przecież wiemy to od dawna. Mimo wszystko potwierdzając, że jesteśmy najlepsi, publiczność pod sceną bawiła się w najintensywniej jak mogła (chociaż formowanie pogo mniej więcej w połowie pierwszego sektora nie było najlepszym pomysłem – hej! Tam były też kobiety i dzieci!), a QOTSA bronili się dzielnie przy starszych kawałkach. Z plusów trzeba im przyznać – fajne wizualizacje, szczególnie te w apokaliptycznym stylu nowej płyty, przy świeższych kompozycjach dobre brzmienie I Appear Missing (teledysk, piękny) i nawet miła ta dedykacja dla wszystkich pań.
The National
Panie Berninger, dlaczego? Wszyscy wiemy, że Matt na koncertach lubi wypić (tym razem siedem butelek wina, dowody na ich fanpage’u), a sytuację zazwyczaj ogarniają bliźniacy. Mimo całego swojego pijackiego uroku na żywo (Nie będę teraz już nic łamał. Tylko wasze serca. Och, to było dobre, muszę sobie zapisać na jutro!) i trochę scenicznej nieporadności, utwory The National słyszane live zwyczajnie tracą. Na przekazie, na emocjach. Więcej niosą ze sobą odsłuchane w łóżku, na słuchawkach, niż na koncercie, pięć metrów od sceny. Aranżacje na sekcję dętą stały się trochę kwadratowe, a zachowanie zespołu podczas występu zupełnie nie zgrywa się z ciepłym smutkiem w ich muzyce. Może to wina scenicznego zwierzęcia, które objawia się w Mattcie po kilku głębszych (widać, że facet ma rockowe zacięcie, szczególnie przy Mistaken for Strangers czy Mr. November, plus całe to machanie mikrofonem, skakanie z tłumem i plucie winem dookoła), może zbyt dużych oczekiwań. Poczekamy na kameralny koncert w bibliotece.
Sambor
Dla młodego songwritera popołudniowa pora o dziwo była sprzyjająca. Sambor Kostrzewa, który swoich sił spróbował również na dostępnej dla wszystkich scenie dworcowej, doskonale poradził sobie z Alterklub Stage. Publiczność usłyszała głównie utwory z zeszłorocznej płyty Yesterday Is Unknown. Eleganckie wydanie pop-rocka połączone z elektroniką i jazzem stanowiło doskonałe wprowadzenie do ostatniego dnia festiwalu. Sam muzyk, odrobinę onieśmielony entuzjazmem tłumu, cieszył się niezwykle, szczególnie gdy największy aplauz wywołało wykonanie Gravity.
Magnificent Muttley
Kolejny świetnie obstawiony slot w namiocie o siedemnastej. Chociaż już na płycie słychać, że chłopcy mają rockowe zacięcie (niestety trochę ugładzone przez produkcję), na żywo wypadają jako wulkan gitarowej energii. Usłyszeliśmy głównie kawałki, których nie sposób szukać na LP, a ponieważ mieli do czynienia z większą publicznością, wybrzmiał również cover Marka Lanegana – Hit The City. Pożarowski na scenie ma niesamowity luz, a cała trójka jest idealnie zgrana – nie ma miejsca na wyuczone manewry, końcowe pierdolnięcie było czystą improwizacją. Fajne podziękowania dla publiki i piękne, mięsiste brzmienie, aż Devendra przyszedł posłuchać.
Everything Everything
To miał być energetyczny występ dla rozruszania publiki przed głównymi gwiazdami wieczoru. Wyszedł chillout na trawie, bowiem więcej osób zaległo dookoła sceny niż tańczyło pod nią. Z muzyków bije brytyjskość (z każdego „thank you” wychodziło bardziej „fuck you”, na co tłum reagował śmiechem), ale ich muzyka raczej nie prezentuje niczego, co wybijałoby się ponad propozycje sceny indie z Wysp.
Crystal Fighters
Ten zespół nie wraca po prostu na koncerty. Niezależnie od tego ile razy już byli w Polsce, zawsze są wyczekiwani jeszcze bardziej. Czują się u nas jak w domu, czemu trudno się dziwić, bowiem zgromadzili pod Alterklub Stage istne tłumy. Bawili się wszyscy, nawet przypadkowa publiczność, której celem byli głównie Kings Of Leon (o Was mówimy, małolaty). Próżno mówić, że nie zabrakło hitów, bo hitami są niemal wszystkie piosenki z pierwszej płyty, ale na powietrzu dobrze brzmiały też mniej klubowe kawałki z Cave Rave. Sebastian Pringle niczym odblaskowy szaman bawił się świetnie, wokalistkom uśmiech nie schodził z twarzy, a prawdziwa impreza rozkręciła się, gdy CF zaprosili nas na plażę. Bo kto nie chciałby z nimi iść?
Devendra Banhart
Niesamowity facet! Czy kiedykolwiek zaistniał moment, że na płycie wydawał Wam się nudny? Już nigdy więcej. Devendra sukcesywnie kradł serca festiwalowej publiczności, z każdą kolejną piosenką bardziej. Uroczo zagadywał ze sceny, cieszył się każdą entuzjastyczną reakcją tłumu. Zabiedzeni po koncercie Kings of Leon ludzie ściągnęli tłumnie do Tent Stage’u, by zrelaksować się przy spokojnym brzmieniu, jednak nic bardziej mylnego. Nie dało się długo siedzieć podczas tego koncertu, atmosfera była niezwykle pozytywna i wydawało się, że nawet dmuchany krokodyl nie ograniczał szczególnie widoczności.
UL/KR
Mamy u siebie mnóstwo dobrego. Gorzowski duet udowodnił to i do cna wykorzystał późną godzinę swojego slotu – nie męcząc słuchaczy nadmiernymi zaczepkami, po prostu grali, przekształcając jeden kawałek w kolejny. Fuzja dźwięków o 1:30 w Alter Space część utuliła do snu gdzieś na tyłach małego namiotu, część wręcz przeciwnie – pobudziła do tańca w rytm rodzimej elektroniki. Koncertowe aranżacje są jeszcze bardziej intymne i duszne niż na płytach, dzięki czemu muzycy godnie pożegnali ostatnich uczestników festiwalu. Szkoda było iść spać.
Jasne, że nie wszystko jest tu zawarte. Żal nam niesamowicie Disclosure, Alt-J, Steve’a Reicha i kilku świetnych polskich nazw (czy to w namiocie, czy na scenie Alter Space). Udało nam się być na całym koncercie Kings Of Leon, ale od ich ostatniego występu nie zmieniło się nic, oprócz zwiększonego natężenia publiczności o średniej wieku koło czternastu lat. Wszystkie kawałki zostały nie tyle zagrane, co po prostu odegrane, nawet Caleb wydawał się być trochę bardziej zmęczony niż ostatnio. Świetny występ, chociaż o zbyt późnej porze dali Fuka Lata (zmęczenie u części ludzi wygrało z ciekawością i chociaż frekwencja nie należała do najlepszych, muzycy doskonale dali sobie radę) – na zakończenie pełnego wrażeń dnia taka elektronika była jak znalazł. Odrobinę usypiająco w środku nocy zagrali Animal Collective, chociaż trzeba przyznać, że oprawa graficzna koncertu robiła wrażenie. Udało nam się zahaczyć też o wspomnianą już scenę dworcową, na której prym wiodły wykonania akustyczne – intrygujący zabieg w centrum miasta zaowocował publicznością nie tylko z Open’era, ale też mnóstwem przechodniów przystających, by posłuchać Twilite czy Sambora. W niedzielę była też Rihanna, ale o tym koncercie już wszystko zostało powiedziane, a porażek lepiej nie rozpamiętywać.
Według Mikołaja Ziółkowskiego była to najlepsza z dotychczasowych edycji. Czy na pewno? Z pewnością była po prostu inna, o wiele bardziej urozmaicona niż w roku 2009 czy 2010. Bez wątpienia gdyński festiwal zmienia formułę, zaczyna czerpać z różnych form sztuki, by przyciągnąć najróżniejszą publiczność lub – poszerzyć horyzonty tej, która już teraz odwiedza Trójmiasto niezmiennie co roku. Występy takich artystów jak Penderecki (2012) czy Steve Reich stają się głównymi punktami w line-upie, obok legendarnych gwiazd rocka i elektroniki. W wolnej chwili nie trzeba pić piwa na pożółkłej trawie lub szukać wolnej ławeczki, można wybrać się do Heineken Design Pavilion i oglądać występy na scenie głównej z tarasu widokowego – wersja dla ceniących sobie prywatną przestrzeń na koncertach. Pojawiło się mnóstwo ciekawych rozwiązań, które zapełniały niemal każdą wolną minutę (nie wspomnę już nawet o muzeum czy kultowym obecnie silent disco). Pewnym jest, że zapraszanie nowych artystów staje się coraz trudniejsze – w ciągu dwunastu lat limit gwiazd, które jeszcze nas nie odwiedziły mógł się wyczerpać. Jedno jest pewne – organizatorzy się nie poddają, a sam festiwal pewnie jeszcze nie raz nas zaskoczy. Pozostaje mi zapytać – kiedy następne ogłoszenia?
Natalia Jankowska
Tekst pozyskany z archiwalnej wersji strony. Napisany przez autora bloga.